Wręczono Złote Pióro

Karol Białkowski

publikacja 05.12.2013 13:33

Zakończyła się dziewiąta edycja organizowanego przez Liceum Salezjańskie i GN literackiego konkursu o Złote Pióro.

Wręczono Złote Pióro Pióro od prezydenta RP Bronisława Komorowskiego wręczył Marii Prusakowskiej, zwyciężczyni konkursu, gospodarz miasta prezydent Rafał Dutkiewicz Karol Białkowski /GN

- Ta edycja była barwna i bogata. Wpłynęło zdecydowanie więcej prac - mówi członek jury Janusz Kaczorowski. Uczniowie dolnośląskich szkół mieli do wyboru tradycyjnie dwa tematy: 1. „Człowiek musi wierzyć w parę prostych pojęć, jeśli chce żyć przyzwoicie” (Joseph Conrad). Twoja recepta na wychowanie młodego pokolenia Polaków. 2. „Cuda świata można znaleźć we własnym ogrodzie” (Phil Bosmans). Rozważ tę myśl w odniesieniu do twojej małej ojczyzny.

Zdecydowanie większym zainteresowaniem uczestników cieszył się temat pierwszy związany z problemem wychowania i pewnych wartości, na których powinno się ono opierać. Mówi J. Kaczorowski:

Przewodniczący jury podkreśla, że każdego roku poziom nadsyłanych prac jest fascynujący. - Każdego roku przeżywamy oczarowanie i zaskoczenie, że to, co widzimy na papierze stoi w sprzeczności z obiegową opinią o współczesnej młodzieży. To było fascynujące - dodaje. Zaznacza także, że wybór trójki zwycięzców był bardzo trudny, a debata między jurorami była bardzo emocjonująca.

Zwyciężczynią tegorocznego konkursu została Maria Prusakowska z Liceum Ogólnokształcące nr XII im. Bolesława Chrobrego we Wrocławiu. Laureatka była ogromnie zaskoczona wyróżnieniem.

M. Prusakowska zapewnia, że właśnie z pisaniem wiąże swoją przyszłość, choć nie ma jeszcze konkretnego pomysłu na zrealizowanie swoich planów. Zwycięstwo w konkursie o Złote Pióro to największy z jej dotychczasowych sukcesów literackich. Do tej pory otrzymywała wyróżnienia w trzech innych konkursach. - Ta nagroda jest największa. Jestem w szoku - dodaje.

Laureatka otrzymała pamiątkowe pióro przekazane przez prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, laptop ufundowany przez Marka Drasa, dyrektora Radiotechnika Marketing Sp. z o. o. oraz album ufundowany przez prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza.

Na zakończenie gali odbył się koncert. Z repertuarem piosenek napisanych przez Agnieszkę Osiecką wystąpił Tomasz Krajewski.

Zwycięską pracę oraz te, które zostały wyróżnione II i III miejscem, można przeczytać na kolejnych stronach.

Organizatorem konkursu jest Liceum Salezjańskie we Wrocławiu oraz Redakcja Wrocławskiego "Gościa Niedzielnego". Współorganizatorem jest Polskie Stowarzyszenie Estradowe POLEST Estrada Dolnośląska.

Patronat nad wydarzeniem objęli: abp Józef Kupny, metropolita wrocławski, bp Stefan Cichy, ordynariuszowi diecezji legnickiej, bp Ignacy Dec, ordynariusz diecezji świdnickiej, Rafał Dutkiewicz, prezydent Wrocławia, Rafał Jurkowlaniec, warszałek województwa dolnośląskiego, Aleksander Marek Skorupa, wojewoda dolnośląski, Beata Pawłowicz, dolnośląski kurator oświaty, ks. Alfred Leja, inspektor Wrocławskiej Inspektorii Salezjanów im. św. Jana Bosko.

MIEJSCE TRZECIE:

autor: Adam Seredyński

szkoła: Liceum im. Olimpijczyków Polskich w Długołęce

opiekun: Grażyna Raszczuk, nauczyciel j. polskiego

temat: „Człowiek musi wierzyć w parę prostych pojęć, jeśli chce żyć przyzwoicie” (Joseph Conrad). Twoja recepta na wychowanie młodego pokolenia Polaków. 

 

"Szarlotka jest dobra na wszystko…"

 

- Marto, przypominam ci, że jutro musisz oddać mi tę pracę - głos nauczycielki fizyki, która pełni funkcję licealnego koordynatora do spraw konkursów, przebił się przez gwar szkolnego korytarza podczas długiej przerwy.

- Jaką pracę, proszę pani? - spytała Marta, odwracając się i rezygnując w tej chwili  z wypicia jeszcze jednego łyku napoju o smaku jabłkowo-jakimś tam, który spragniona kupiła właśnie wszkolnym sklepiku (drogo jest w nim sakramencko, ale co zrobić, gdy dręczy cię pragnienie).

- Marto! To przecież praca na ten konkurs, o którym mówiłam ci miesiąc temu! Sama przecież pisałaś mi w mailu, że przeczytałaś informacje o nim i zaczęłaś już pisać.

- A, tak! Ten! Tak, zaczęłam pisać… - odparła zgodnie z prawdą Marta, przypominając sobie, że otworzyła na komputerze nowy dokument, napisała chyba dwa zdania, gdyż w ogóle nie miała pomysłu na rozwinięcie trudnego, enigmatycznego tematu.

- Ale przyniesiesz mi jutro tę pracę? Już cię zgłosiłam. Nie możesz nas zawieść. 

- Oczywiście - powiedziała niezbyt pewnym głosem dziewczyna.

Gdy wróciła do domu, włączyła komputer i ponownie przeczytała temat konkursu: „Wszystkie cuda świata znajdziesz w swoim ogrodzie.”.

- Hm… - westchnęła przygnębiona. Zupełnie nie wiedziała, o czym pisać. Słowo „ogród” jakoś mgliście kojarzyło się jej Edenem i drzewem. Według tradycji była to jabłoń. Jabłoń, jabłko, co to niedaleko pada od swojego macierzystego drzewa i takie tam..  Zaczęła pisać, ale bez entuzjazmu - w zasadzie prawie wszystko kasowała, co pojawiło się na monitorze laptopa. 

- Martusiu, przyjdź do mnie! - usłyszała głos mamy. - Pomożesz mi przy pieczeniu szarlotki.

Weszła do kuchni. Mama odbierała właśnie jakiś nieoczekiwany telefon. Gdy skończyła rozmawiać, wrzuciła pospiesznie komórkę do torebki, chwyciła leżące na marmurowym blacie kluczyki od fiesty i powiedziała tylko: „Jadę do szpitala. Upiecz ciasto sama, jutro przyjeżdża ciocia Agnieszka z wujkiem. Pa!” Trzasnęły drzwi. Marta nie zdążyła nawet zaprotestować - i tak by to nic nie dało. Tak to jest, gdy ma się matkę-anestezjologa. Ostatecznie upieczenie jabłecznika nie było dla niej nowiną. „Kurczę - ucieszyła się nawet. Nie będę już musiała pisać tej dziwacznej pracy o cudach i ogrodach na konkurs. Tak jest! Zamknę się w kuchni, odgrodzę od wszystkich cudów i nie-cudów świata. Super!”

Po pierwsze mąka. Gdzie ona jest? Co, u licha? Prawie pusta torebka? Coś tam na dnie jeszcze jest, ale to za mało. Marcie nie uśmiechało się jechać rowerem do najbliższego sklepu, bo raz, że było to z kilometr piaszczystą drogą, a dwa, że na dworze zaczęła kropić listopadowa mżawka. Od czego jednak spiżarnia? W jej rogu, na niewielkim zielonym stoliku, stał solidny biały worek, zawiązany  od góry jakimś kosmatym, chyba konopnym, sznurkiem. To pomysł taty. Zanim pojechał do Belgii, do pracy (minął już miesiąc od jego wyjazdu), „zorganizował mąkę rodzinie” (jego własne słowa). Mama nawet śmiała się, że przygotowuje swoje dziewczyny, jakby miała wybuchnąć wojna. Marcie wydawało się głupotą kupować z pięćdziesiąt kilogramów mąki na raz. Ale oczywiście nie była to zwykła mąka. Ojciec najpierw kupił zboże od jednego rolnika w ich miejscowości, a potem pojechał z nim (ze zbożem a nie rolnikiem) do jakiejś sąsiedniej wioski, gdzie funkcjonuje ostatni czynny młyn w gminie. Na tę wyprawę namawiał Martę - ona jednak wykręciła się, bo nie czuła konieczności oglądania całego tego „przemiału”. A potem tato cały wieczór długo opowiadał, jak szczegółowo konferował z młynarzem, czego też ten straszy pan nie opowiedział mu o swoim, istniejącym ponoć jeszcze przed wojną, młynie. Że wielką sztuką jest zrobienie wzorcowej mąki krupczatki - takiej,  z której wyszłoby najlepsze kruche ciasto na szarlotkę i takie tam…

No tak - ciasto! A jak ciasto - to masło do mąki. Tu, tym razem mama postarała się, aby w domu było prawdziwe wiejskie masło. Zgodnie z umową zawartą z panią Witoszkową, właścicielką Kory i Raby, dwóch wielgachnych krów, które żyją sobie beztrosko w ostatnim gospodarstwie, pod samym już lasem - raz w tygodniu Marta jedzie po solidną osełkę masła. Pani Madzia Witoszkowa musi być chyba jakąś krewną tego młynarza poznanego przez tatę, bo też zawsze gada dużo i barwnie - nie oczywiście o przemiale mąki, ale o swoim ukochanym synu, który pojechał „do stolicy”  i „praktykuje tam na adwokata”. Marta przypuszcza, że jeśli tylko pan Witoszek junior odziedziczył krasomówstwo po mamie, to z pewnością zajdzie wysoko jako mecenas. Na szczęście Kora i Raba nic nie mówiły (no chyba, że we Wigilię). Zadbane krówska były oczkiem w głowie gospodyni, która co wieczór szczotkowała ich boki zgrzebłem, a jesienią pasła nadmiarem marchewki z własnego ogródka i jabłkami, których mnóstwo leżało pod drzewami za domem.

Jabłka! Marta, szybko zagniotła ciasto, włożyła je do lodówki, by schłodziło się odpowiednio i  pomimo siąpiącego deszczu pobiegła do sadu. Założył go jeszcze jej dziadek. Nigdy go nie widziała  - tylko ze zdjęć kojarzyła niewysokiego, wąsatego pana z łysiną. Dzisiaj najważniejsze były szare renety - najlepsze ze wszystkich możliwych odmian do jabłecznika. Królowe tego rodzaju ciasta. Monarchinie, chociaż z wyglądu najuboższe krewne miłościwie nam panujących w marketach wielkich, kolorowych jabłek najnowszych, modnych odmian. Zebrała spod drzew kilkanaście zielonych i twardawych owoców i pędem do domu, by nie zmoknąć, bo nic nie zarzuciła na plecy. Obrać, pokroić na ćwiartki, a potem zetrzeć na tarce - na cieniuteńkie plasterki.    

Tarka, tarka… W górnej szafce, po lewej stronie - tam zawsze stoi obok moździerza. Jest! Tarka o czterech bokach, stara, prawie czarna. Po babci. Jeszcze ze Lwowa. Została wraz z moździerzem kupiona w tym roku, w którym babcia przyszła na świat. Babcię Marta oczywiście doskonale pamięta. Jakże mogłoby być inaczej, skoro odeszła ona rok temu - traf chciał,   że dokładnie 1 listopada. Marta nie chodzi zbyt często na jej grób… Boi się cmentarzy, jakoś jej tam nieswojo. Nie lubi też tego jarmarcznego znoszenia ogromniastych chryzantem na Wszystkich Świętych, tego palenia monstrualnych zniczy, ale zawsze, kiedy bierze do ręki poczerniałą tarkę…

Marta zadumała się i nawet jakoś cieszy się, że została sama przy robieniu szarlotki. Jest w swoim żywiole w swoim ogrodzie, kulinarnym ogrodzie. Nie wejdzie jej tu żadna przybłęda  z szerokiego świata! Nawet gdyby była jakimś siódmym cudem. Wara jej! A kysz!

A cynamon? Tu dziewczyna czuje, że owszem, dobrze, że nawygrażała się, ale jak tu zrobić szarlotkę bez cynamonu?! Trzeba będzie wysunąć szufladę z pachnącymi przyprawami,  trzeba będzie wpuścić jednego wędrowca z dalekiego świata. Ale czy to w sumie taki obcy gość? Pamięta bowiem,  że gdy była jeszcze w podstawówce, tato czytał jej przed zaśnięciem fragmenty „Lalki” Bolesława Prusa o małym sierocie o imieniu Ignacy, który musiał pracować w sklepie. I w tym sklepie jego szef uczył go: „Co to jest cynamon? Jest taki kora z jedne drzewo. Gdzie mieszka taki drzewo cynamon? W  Indii mieszka taki drzewo.” Tak więc i cynamon jest jej starym bliskim znajomym. Ale tato nie skosztuje tej szarlotki… Kiedy wróci z tej cholernej Belgii? Może na Święta…?

Piekarnik na 180 stopni, góra-dół i jedziemy! Aby nie przegapić czasu pieczenia się ciasta, Marta nastawia kuchenny budzik w kształcie jajka na odpowiednią porę. Potem bierze I tom „Lalki” i zatapia się w lekturze. Marta zamknęła się w kuchni, w swoim tajemniczym ogrodzie. Zamknęła drzwi od hałasów świata. Zapomniała o wszystkim, nawet o pisemnej pracy, którą ma oddać jutro pani od fizyki (licealnemu koordynatorowi do spraw konkursów). W piekarniku tymczasem zaczął zakwitać piękny złoty kwiat szarlotki.

            Ciasto gotowe. Czujecie, jak cudownie pachnie, jak jego woń napełnia cały dom? Niech tylko nieco ostygnie… Chcecie kawałek? Z pewnością Marta zaprosi was do swojego domu, do Długołęki. Dla was, gości z dalekiego lub bliskiego świata znajdzie się miejsce za stołem i szklany talerzyk z kawałkiem pysznej szarlotki. Chyba, że wujek - ten od cioci Agnieszki upora się z solidnych rozmiarów blachą jabłecznika prawie sam - czego niestety nie można wykluczyć, znając jego wcześniejsze kulinarno-konsumpcyjne osiągnięcia.

Załóżmy jednak wariant optymistyczny, że szarlotki wystarczy. Skosztujecie i może podpowiecie Marcie, o czym można pisać na temat cudów świata i odnajdywania ich we własnym ogrodzie. Liczcie się jednak i z tym, że moja przyjaciółka ma swoje zdanie. Może dojdzie i do tego, że nakładając wam kolejną porcję ciasta (kto ładnie poprosi, to i dostanie do niego bitą śmietanę) Marta będzie uparcie (choć może tylko dla zasady) obstawała przy swoim zdaniu, że lepiej jest uprawiać swój ogródek, o przepraszam, chciałem oczywiście powiedzieć, że Marta uważa, iż lepiej jest piec swoją szarlotkę.

MIEJSCE DRUGIE:

autor: Joanna Piątek

szkoła: Powiatowy Zespół Szkół im. Jana Pawła II w Żmigrodzie

opiekun: Magdalena Matusiak, nauczyciel

temat: „Człowiek musi wierzyć w parę prostych pojęć, jeśli chce żyć przyzwoicie” (Joseph Conrad). Twoja recepta na wychowanie młodego pokolenia Polaków.

 

Przyzwoitość – słowo to dla każdego z nas będzie oznaczać coś innego. Ale w oczach nastolatków co jest przyzwoite?

  • waga – do 45 kg MAX!! (żebra są przecież takie sexy!),
  • ciuchy – lans na Bershki, H&My, ZARY… Broń Boże spodnie z targu! WSTYD!
  • kasa – im więcej tym lepiej! – Wydawać oczywiście, bo zarabiają na nas rodzice…
  • ilość spożytego alkoholu i przygody (które opowiadają znajomi, bo się ich nie pamięta),
  • seks – niby temat tabu, ale jak się już przeliże jakieś ciacho, to warto się tym pochwalić,
  • tunele, kolczyki, implanty, tatuaże, operacje plastyczne…

STOP!

      Dlaczego tak jest? W jaki sposób można to zmienić? Czy da się to zrobić?

Jak?

Powstają pytania i wątpliwości.

Młodzi chcą być zauważani. No, ale kto lubi być przezroczysty? Zapominamy o osobowości, zaczyna się liczyć tylko wygląd. Rodzice jako prezent sponsorują swoim dzieciom operacje plastyczne. Myślę, że to świadome podkopywanie nam wiary w siebie, jeżeli rodzic zgadza się na coś takiego. Od samego początku brak nam wzorców do naśladowania. Dziewczyny powoli stają się kopiami Joli Rutowicz. Ale czemu się dziwić, jak tyle rzeczy zawodzi. Nawet święty Justin Bieber pali trawkę, odwiedził dom publiczny oraz wysłał do Internetu filmik +18 we własnym wykonaniu. Krocząc po epokowych wzorcach i zaczepiając o średniowiecze widzimy obraz Boga – Stwórcy oraz prawdziwych Świętych… Nie piszę o tym przypadkowo, bo w każdej epoce było to „coś” co łączyło ludzi: wierzenia, mity, sztuka, idee, patriotyzm, wojna, stan majątkowy, miejsce pochodzenia, wspólne zainteresowania, muzyka, wspólne problemy itp. itd. Tyle nas potrafiło połączyć, teraz się co raz bardziej oddalamy. Widać to choćby w klasach. Tworzą się grupki wzajemnej adoracji…

      Młodzież trudno zrozumieć. Dużo osób ma problem z chodzeniem do szkoły, cierpi na brak obowiązków i siedzi na kompie. W dobie Internetu FACEBOOK pochłania młodych bez reszty.

Popadamy w skrajności. Chcąc nie chcąc, tracimy równowagę. Uczymy się życia, często balansując na krawędzi. Pojawiają się fałszywi przyjaciele i „pocieszacze”: alkohol, narkotyki... To jest czas, kiedy większość z nas się budzi za późno, bo jest czas na szaleństwa, ale i na obowiązki też trzeba go znaleźć. Jednak czasami jest już za późno.

 

RECEPTA NA WYCHOWANIE MŁODEGO POKOLENIA:

Składniki:

- ciut wyrozumiałości,

- troszeczkę dobrych porad,

- kilka kropel oleju „do głowy”,

- odrobinę czułości,

- nieskończoność miłości,

- poczucie własnej wartości.

Mimo że czasami wydawać się może, że problemy, które nas spotykają, są nie do rozwiązania, to należy pamiętać, że takie jest życie dorosłych, do którego powoli wkraczamy.     W pogoni za byciem idealnym pod każdym względem nie zatrać siebie. Każdy jest inny i nikt nie jest doskonały. Musisz stawiać czoło trudnościom, uczyć się na własnych błędach i nie dać się wyprowadzić z równowagi ani wmówić sobie, że jesteś gorszy. Rozwijaj swój talent, rób to, co lubisz, a osiągniesz sukces.

I pamiętaj:

KIM JESTEŚ? JESTEŚ ZWYCIĘZCĄ!”

 

 

MIEJSCE PIERWSZE:

autor: Maria Prusakowska

szkoła: Liceum Ogólnokształcące nr XII im. Bolesława Chrobrego we Wrocławiu

opiekun: mgr Ewa Promna-Baj

temat: .  „Cuda świata można znaleźć we własnym ogrodzie” (Phil Bosmans). Rozważ tę myśl w odniesieniu do twojej małej ojczyzny.

 

„Chory”

   Autobus trząsł się konwulsyjnie, podporządkowując monotonnym ruchom otępiałych pasażerów. Przechodnie tonęli w świetle powoli gasnących lamp ulicznych, wciąż jeszcze wracając myślą do dopiero opuszczonych łóżek. Leniwie wschodzące słońce zalewało blaskiem niezupełnie jeszcze rozbudzone ulice Wrocławia.

Zapaliło się czerwone światło i autobus zahamował. Starszy mężczyzna, którego siwe włosy srebrzyły się w rosnących powoli promieniach dnia, ścisnął w dłoni płócienny worek. Zawartość torby przechyliła się niepokojąco, a uważne ciemne oczy staruszka zatrzymały się na kierowcy.

- Idiota – wymamrotał w jego kierunku i choć nigdzie mu się nie śpieszyło, spojrzał na cyferblat zegarka.

Dziesięć minut spóźnienia! Dziesięć minut temu powinien był być na miejscu, a nie stać
w korku w połowie drogi.

Drzwi otworzyły się i do pojazdu wtoczył się tłum postaci z nisko zwieszonymi głowami.

Mężczyzna westchnął z dezaprobatą. Gdzie oni wszyscy jadą o tej porze?

 

   Oczy staruszka były bystre, ale wyraźnie zniecierpliwione i zmęczone. Pod nimi - dwa duże wory, wypełnione po brzegi ciemnym znużeniem ostatnich lat. Patrząc na jego wykrzywioną w grymasie twarz, można było pomyśleć, że Stwórcy zabrakło farb i tę postać pokrył rozcieńczonym z bielą ostatkiem szarości.

Kiedy krępe ciało staruszka przebiło się wreszcie przez narastający w autobusie tłok
 i wydostało na zewnątrz, autobus ruszył dalej z cichym, typowym dla starocia postękiwaniem.

„Tłok o tej porze – pomyślał mężczyzna, stojąc teraz samotnie na przystanku – żyjemy
w chorym mieście.”

- Chore miasto – powtórzył na głos i powolnymi krokami zaczął zmierzać w stronę luki
 w idealnie przystrzyżonym żywopłocie.

Mijając tablicę z napisem ROD „Radość”, uchylił nienagannie naoliwioną furtkę i  zniknął w ogrodowej alei.

- Witam, sąsiedzie! – usłyszał gdzieś z tyłu głowy.

Odwrócił się niechętnie, świadom tego, kto był właścicielem słów.

- A witam, witam, panie Kwiatkowski. Co u pana? – wybąkał niechętnie.

- A powolutku, sąsiedzie, powolutku. A u pana?  - nachalny mężczyzna przyłączył się do staruszka, specjalnie zwalniając kroku.

- Ach – leciwy „sąsiad” machnął wolną ręką – Panie, daj pan spokój. Patrzę, panie, i ręce załamuję. Co się tu dzieje! Szkoda sobie język strzępić. Korki w mieście – zaczął wymieniać – zatłoczone autobusy, wulgarna młodzież, fatalni kierowcy… Panie, patrz pan - powiedział stanowczo, otwierając płócienny worek - jeden baran dzisiaj tak zahamował, że mi prawie szczepkę bukszpana połamał, co sobie na sadzonkę wiozę. Wiesz pan, żeby posadzić koło altanki, co w tamtym roku tam forsycje miałem, ale ten, za przeproszeniem, baran Gospodarz Alejkowy mi wyciął. No mówię, szkoda gadać.

- Sąsiedzie, nie ma o co kotów drzeć, to na pewno przez pomyłkę było. A korki są, bo remontują. Remontują, znaczy, że lepiej  będzie. Dbają o miasto. A widział sąsiad jak ładnie plac Grunwaldzki zrobili?

Staruszek parsknął.

- Ładnie? Panie, w gazecie widziałem, w ogóle niepraktycznie. Teraz będą tam jeszcze większe korki.
I ten przystanek ogromny. Po prostu ohydnie. Oooo- hydnie! Ale cóż, takie już te władze mamy, że zamiast w coś przydatnego inwestować, to ładują masę kasy w bzdury. Dzień dobry, pani Tomczykowa! – rzucił w stronę mijanej kobiety, po czym mówił dalej – Jak Niemcy na przykład. Oni, panie, mają taką opiekę zapewnioną dla ludzi w sędziwym wieku, że wszystkiego dopilnują. A u nas? U nas, to jak sam sobie pan herbaty nie zrobisz, to pan nie wyzdrowiejesz. Chore państwo. A we Wrocławiu nie masz pan ani jednej przychodni, w której by nie było kolejek. Toż ja umrę zanim mnie lekarz przyjmie. Trzeba było za młodych lat wyjechać i by się miało spokój. No, ale to jest temat do kielicha, bo tak to… No, nie da rady, panie.

- Ano nie da, nie da. – powiedział przejęty mężczyzna, po czym obaj zniknęli w swoich ogródkach.

 

   Cień świeżo posadzonego krzewu śledził wędrujące po niebie słońce. Kiedy zrobiło się już na tyle zimno, że zgrabiałe dłonie staruszka odmawiały współpracy, a reumatyzm dał
 o sobie znać w zmęczonym kolanie, mężczyzna schował wszystko do ogrodowej altany, okrył badawczym wzrokiem cały skwer, przyjrzał się swej pracy i zadowolony ruszył alejką w stronę domu, w którym nikt nie będzie na niego czekał.

Autobus, o dziwo, przyjechał o czasie, niemalże pusty. Staruszek zajął pojedyncze siedzenie, położył dłonie na oparciu kolejnego miejsca i bujany przez wlokący się pojazd przysnął tylko na minutkę… dwie… piętnaście. Jego opadające powieki odprowadzały zachodzące słońce.

Chwilę zajęło mu dochodzenie do tego, gdzie się znalazł, kiedy po otwarciu oczu zobaczył zupełnie obcą część miasta.

Słońce już dawno zapadło gdzieś pod horyzont, a miasto, jeszcze nie śpiące, ale zasypiające powoli głębokim snem, błyszczało jasnymi lampami. Drzwi otworzyły się, a sędziwy mężczyzna wypadł pędem na przystanek. Urząd Wojewódzki -  odczytał z tablicy rozkładu jazdy.

Jak ja teraz wrócę do domu? – pomyślał, wpatrując się w ulicę.

Podniósł wzrok i spojrzał na manewrującą między budynkami rzekę. Spojrzał na wznoszące się nad nią wieże, oświetlone jasno pomarańczowym światłem. Spojrzał na odbijający się
w wodzie obraz Katedry i Wyspy Piaskowej, zobaczył poruszające się z falami Odry obrazy, obsypane uciążliwym bluszczem Muzeum Narodowe, skrzący się za zakrętem złoty gmach leciwego Uniwersytetu
 i piękny bielący się pośród ciemności budynek w kolorze kości słoniowej , stojący w miejscu, gdzie rzeka dzieliła swe koryto na dwoje. Zamarł na chwilkę, wpatrując się we Wrocław, jakiego nigdy przedtem nie widział. Wrocław, który przecież należał do niego. Delikatnie oświetlone chodniki  prowadziły wzdłuż tafli wody zapatrzonych w dal przechodniów. I zapomniał, dlaczego „szkoda mu było strzępić język” na opowieść o tym mieście i dlaczego od tak dawna nie spacerował nocą. Nie pamiętał nawet, dlaczego nienawidzi wychodzić z domu.

Ciepło rozlało się po jego ciele, a  jasne światła latarni spływały po jego skórze.

I nie czuł  już zmęczenia ani rozdrażnienia, poczuł zaś taką siłę, która unosiła jego słabe nogi i poruszała nimi powoli, w rytm ulicznego gwaru.

- Wieczorny spacer dobrze mi zrobi – szepnął staruszek, nie odwracając wzroku od urokliwego widoku.

Zatrzymał się na chwilę i przez sekundę, najkrótszą jaka istnieje, pomyślał, że to głupota.

                                                    *        *        *

Na moście stał zgarbiony mężczyzna. W bezruchu wpatrywał się w blask miasta.

To trwało chwilę. Bardzo krótko, bo zaraz ruszył przed siebie, a jego krępa postać powoli znikała pośród śmiechu młodzieży, klaksonów samochodów, turkotu tramwajów i szmeru rozmów.

Ktoś w tłumie odnalazł tego wieczora własny, głęboko skrywany spokój.

Ktoś w tłumie uśmiechnął się sam do siebie, po raz pierwszy od wielu, wielu lat.