Marian Kasprzyk, mistrz olimpijski w boksie z 1964 r., dzień zaczyna o 5.00. Najpierw jest Różaniec, a później Msza św.
– Jestem szczęśliwym, spokojnym człowiekiem. W Bogu znalazłem sens życia – mówi Marian Kasprzyk
ks. Jakub Łukowski /Foto Gość
Po wizycie na grobie żony wraca do domu na śniadanie. Spacer i spotkania ze znajomymi wypełniają czas do obiadu. Choć sporo lat upłynęło od zakończenia kariery, pan Marian nie traci kontaktu ze sportem. Pomagając w treningach początkujących pięściarzy, cierpliwie wprowadza ich w arkany umiłowanej przez siebie dyscypliny sportu. Lubiany i szanowany, zaskakuje skromnością i zwyczajnością w rozmowie. Pytany o stosunek do otrzymywanych raz po raz wyróżnień, jak choćby tego ostatniego w Ziębicach, gdzie odsłonił odlew swojej pięści, który będzie pierwszym eksponatem w powstającej tam alei sław boksu, odpowiada krótko: – Nie zasłużyłem na to.
Dziecko w walizce
Marian Krzysztof przyszedł na świat 22 września 1939 r. jako siódme dziecko w rodzinie Franciszki i Władysława Kasprzyków, w Kołomani na Kielecczyźnie. Kilkanaście dni wcześniej na tamte tereny wkroczyli Niemcy. Jeszcze w pierwszym roku wojny Władysław Kasprzyk trafił do Rzeszy, do miejscowości Wschowa leżącej na terenie obecnego województwa lubuskiego. Jego ojciec postarał się o zgodę na przyjazd żony i dzieci do gospodarza, u którego przymusowo pracował. Przeszkodę stanowiły przepisy, które zabraniały wwożenia na teren Rzeszy polskiego dziecka w wieku poniżej dwóch lat. Co zatem zrobić, aby umożliwić całej rodzinie wspólne zamieszkanie? Rozwiązanie, które wydawać się mogło niedorzeczne, okazało się skuteczne. Najmłodszy z rodziny Kasprzyków do Wschowy przyjechał w... walizce.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.