Niespłacalny dług wdzięczności

Maciej Rajfur

publikacja 03.07.2015 12:00

"Wszystko, co jestem, wszystko, co posiadam, mój wielki Boże w ręce Twoje składam" - tak często modli się kard. Henryk Gulbinowicz. W rozmowie z Maciejem Rajfurem opowiada o swoim sentymencie do Wileńszczyzny, miłości do Dolnego Śląska i… wstąpieniu do seminarium przez bolszewików.

Niespłacalny dług wdzięczności Mimo nieustannie upływającego czasu 92-letni emerytowany kardynał wciąż jest podporą i wsparciem dla wielu ludzi z otoczenia Maciej Rajfur /Foto Gość

 

Maciej Rajfur: 65. rocznica święceń kapłańskich, 45. konsekracji biskupiej i 30. powołania do Kolegium Kardynalskiego. Tyle wspaniałych, wręcz imponujących jubileuszów „na koncie”. Zapytam więc po prostu: jak się Jego Eminencja czuje?

Ks. kard. Henryk Gulbinowicz: Cóż. Ja mam 92 lata. Jak może się czuć taki stary ramol? (śmiech)

Wielu potwierdzi, że kard. Gulbinowicz trzyma się znakomicie.

To tylko tak wygląda z zewnątrz. Ale, jak mówi się na wileńszczyźnie, środki już popsute, czyli wnętrzności. Uszy nie słyszą, oczy nie widzą i serce czasem szwankuje. A z umysłem to już niewiadomo. (śmiech)

Na swojej drodze spotkał Ksiądz Kardynał wiele świętych osób, które na pewno mocno wpłynęły na życie młodzieńca, potem młodego kapłana, aż w końcu pasterza wrocławskiego kościoła.

Zgadza się. Jedną z takich osób był bł. ks. Michał Sopoćko, mój wykładowca katechetyki w wileńskim seminarium i spowiednik. Znałem go bardzo dobrze. To jemu świat zawdzięcza dzienniczek św. s. Faustyny, ponieważ jako jej spowiednik namówił ją do spisywania swoich wewnętrznych doświadczeń, myśli i relacji z Bogiem. Mnie wychowywała i przygotowywała do Pierwszej Komunii św. bezhabitowa siostra ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów w Wilnie, Wanda Boniszewska. Stygmatyczka i mistyczka. Przeżywała te wszystkie cierpienia Chrystusa. Myślę, że tacy ludzie są na co dzień bardzo trudni do odczytania, ale nie do przecenienia dla otoczenia.

W jakich okolicznościach dowiedział się Ksiądz Kardynał, że Bóg posyła aż z Białegostoku na Dolny Śląsk, do metropolii wrocławskiej?

Jestem ze wschodnich rubieży wileńskich i muszę przyznać, że tam się najlepiej czuję. Gdy prymas Stefan Wyszyński wezwał mnie pod koniec 1975 r., myślałem, że chce mnie upomnieć. Jako pierwszy z biskupów wprowadziłem bowiem szkołę dla duchowieństwa, w której uczono się Soboru Watykańskiego II w archidiecezji białostockiej. Wydawało mi się więc, że to z powodu moich śmiałych działań ląduje na dywaniku u przełożonego. Tymczasem on zażył mnie okropnie. Jeszcze popełniłem na samym początku tego spotkania niezłą gafę. Ksiądz prymas zapytał mnie, jak się jechało. A my, wilniuki, mamy takie rozmaite zabobony. Po drodze naliczyłem 20 białych koni, które oznaczały szczęście. Bez ogródek zatem wyjaśniłem, czemu się dobrze podróżowało. Wyszyński zrobił wielkie oczy i rzucił pytanie: „To ksiądz wierzy w zabobony?”. Wtedy zapamiętałem, że muszę się częściej gryźć się w język.

Jak się dalej potoczyła ta przełomowa rozmowa?

Wcześniej tylko dwa razy byłem na Dolnym Śląsku. Pierwszy raz jako diakon w 1948 r. w Świdnicy. Myślałem sobie: co to jest Świdnica? Szukałem jej aż w encyklopedii. Jechałem wtedy przez Wrocław, który był w ruinie. Drugi raz parę lat później na spotkaniu naukowym odwiedziłem to miasto już jako profesor z seminarium. Powiedziałem więc w 1975 r. prymasowi, że ja nie znam tego regionu. W porównaniu w Białymstokiem wrocławski region to ogromna diecezja. Miałem wątpliwości. Wiedziałem tylko, że we Wrocławiu zamieszkali repatrianci ze Wschodu, z dzisiejszej Ukrainy. A ks. Wyszyński odpowiedział: „My aż dwa lata się staramy, aby obsadzić właściwym człowiekiem stolicę metropolitalną. Czy ksiądz weźmie to na swoje sumienie, jeśli się nie uda?”. Potem zaproponował, żebym się pomodlił w kaplicy przed podjęciem decyzji. Byłem już wściekły i odparłem: „Nie pójdę. Mam tylko jedno zapytanie. Czy ksiądz prymas pomoże mi, gdy będę w trudnościach?”. Zapewnił mnie stanowczo, więc i ja się nie wahałem dłużej. Przyjąłem.

Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że była to doskonała decyzja. Ksiądz Kardynał jest już żywą legendą naszej archidiecezji.

Czy to był dobry krok, najlepiej wie Pan Bóg. Za rok minie 40 lat od kiedy mieszkam we Wrocławiu.

I tęskni Eminencja dalej za rodzinnymi stronami?

Pewnie. Czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość trąci. Mogę na własnym przykładzie potwierdzić, że to przysłowie staropolskie jest prawdziwe. Brakuje mi atmosfery wschodniej. Tam katolicy-Polacy stanowili przedmurze chrześcijaństwa. Wileńszczyzna zajmuje pierwsze miejsce w moim sercu.

Ale, zapytam przekornie, Wrocław też Ksiądz Kardynał kocha?

Oczywiście! Tutaj poznałem wspaniałych ludzi, o których należałoby zrobić film. Wyrzuceni ze swoich rodzinnych posiadłości, na które pracowały pokolenia. Przyszli z węzełkiem, czyli z bardzo małą własnością. Taką, jaką potrafili unieść. I co zobaczyli? Zobaczyli  ruiny. Nie usiedli na nich i nie zaczęli płakać, że ich los tak skrzywdził, tylko zabrali się do roboty. Odbudowali miasto nie do poznania. I na tym nie poprzestali. Wychowywali kolejne pokolenia, które dzisiaj tworzą to miasto i stanowią o jego wartości.

Z tym miastem był Ksiądz Kardynał związany w okresie komunizmu, transformacji ustrojowej, podczas budowania demokracji. Wchodził ksiądz z nim także w XXI wiek. Kiedy żyło się najtrudniej?

Nie chciałbym oceniać. Każdy może spojrzeć indywidualnie. Ja nie wydam jakiejś jedynie słusznej opinii. Dziękuję natomiast Bogu, że stawiał mnie po właściwej stronie jako narzędzie swojej łaski w tych różnorodnych warunkach. W obronie polskości, religii, Kościoła i wolnego państwa. Trzeba jednak dalej pracować i budować Polskę, bo następują kolejne pokolenia, które należy wychowywać.

Co było najtrudniejsze w posłudze metropolity, opiekuna, pasterza i ojca archidiecezji?

Nie istnieje jednak taka konkretna rzecz. Pamiętam, jak przychodzili do mnie ludzie i mówili: „Mamy nowe mieszkania, nowe sklepy, mamy i szkołę, a kościoła nie ma. Rób coś księże arcybiskupie”. Przez 28 lat, kiedy zarządzałem metropolią wrocławską, udało się wybudować 407 obiektów sakralnych. Lecz mury nie są najważniejsze. Liczy się praca kapłanów, ofiarność wiernych i chęci tych obu grup. Dlatego mam szacunek do mieszkańców Dolnego Śląska za to, że nigdy nie opuścili rąk, tylko konsekwentnie podnosili swoją małą ojczyznę z kolan.

Jaka jest recepta na sukces, którym w przypadku osoby księdza kardynała, była owocna i pełna dobroci posługa pasterska?

Utrzymywanie silnej więzi z Panem Bogiem i bezgraniczne zaufanie do Niego . Ja mam taką swoją ulubioną modlitwę. Brzmi ona tak: „Wszystko, co jestem, wszystko, co posiadam, mój wielki Boże w ręce Twoje składam”.

Po tylu latach jakże niesamowicie jest spojrzeć za siebie. Jak to się stało, że w tak burzliwych czasach młody Henryk trafił do seminarium duchownego?

Powiedziałbym w ten sposób: moje wstąpienie do seminarium miało miejsce pod natchnieniem… bolszewików. W 1944 r. na Litwie panował już powojenny „pokój”, w postaci systemu stalinowskiego, który zaprowadzili Rosjanie. Wtedy młodych chłopaków zaciągali do wojska, do Armii Czerwonej. Mój proboszcz, z którym rodzice bardzo dobrze żyli, od razu im poradził, żeby posłali syna do seminarium, bo stamtąd na pewno nie będą brali. „Czy zostanie księdzem czy nie, to już inna historia. Tylko aby nie posłużył za mięso armatnie pod Berlinem” – mówił zaprzyjaźniony kapłan. I tak Pan Bóg dziwnie pokierował aż do dnia dzisiejszego.

Tak pokierował, że wobec Jego Eminencji cały region na czele z Wrocławiem ma niespłacalny dług wdzięczności. Na koniec w imieniu Dolnoślązaków zapytam: czego możemy Eminencji dzisiaj życzyć?

Dobrej śmierci.

A może, powtarzając za wieloma, zdrowia i stu lat? Do tej popularnej „setki” już niedaleko, wydaje się realna.

To banał. Trzeba zawsze pamiętać, że człowiek, który się urodził, musi w końcu odejść z tego świata. A dobra śmierć oznacza nic innego jak w łączności z Panem Bogiem, czyli żałujemy za swoje winy, prosimy o miłosierdzie Boże i pragniemy wejść do Królestwa Niebieskiego.