Najlepszy GPS chodzi w komży lub albie

Maciej Rajfur

publikacja 19.01.2016 10:01

Z naszego punktu widzenia dla nich to dobry zarobek, czyli, jakby nie patrzeć, nagroda. Potem dopiero jeden z obowiązków. Z ich strony jest wręcz odwrotnie: najpierw czują, że mają zadanie do wykonania, pewną misję. Nagroda w postaci pieniędzy to sprawa drugorzędna.

Najlepszy GPS chodzi w komży lub albie Ministranci nie lubią chodzić pojedynczo. We dwóch lub trzech im raźniej Maciej Rajfur /Foto Gość

Kto kiedyś był ministrantem lub miał cokolwiek z tym wspólnego, pewnie wie, że odwiedzanie mieszkań w swojej parafii z księdzem można traktować jako wyróżnienie i wyraz podziękowania za cały rok służby przy ołtarzu. Okazuje się, że nie jest łatwo sprawiedliwie podzielić ten tort między chłopców. Jak rozdysponować wyjścia, żeby odpowiednio nagrodzić wszystkich według zasług?

Najpowszechniej stosowanym sposobem w parafiach jest system punktacji. W zależności od pomysłu opiekuna Służby Liturgicznej różni się on nieznacznie, ale zasada pozostaje ta sama: im częściej przychodzisz na Eucharystię, np. na swój dyżur i nie tylko, tym więcej punktów zdobywasz i wyżej pniesz się w klasyfikacji. Ta z kolei służy duszpasterzowi jako podpowiedź, kto najsumienniej wykonywał swoje obowiązki ministranckie.

- Patrzymy na frekwencję i na oddanie w ciągu całego roku. Ci, którzy mieli najwięcej punktów, w pierwszej kolejności wybierają sobie wyjścia na kolędę i mają największy komfort - tłumaczy ks. Grzegorz Tabaka, wikariusz parafii pw. Odkupiciela Świata we Wrocławiu

Dodaje, że księża wolą chodzić z ministrantami bardziej ogarniętymi, z tymi, z którymi mają lepszy kontakt, którzy im nie raz pomogli - wtedy łatwiej o współpracę „w terenie”. Zawsze się dąży do sprawiedliwości, ale nigdy nie da się jej osiągnąć w pełni. Jak stwierdza kapłan, zbyt dużo czynników o tym decyduje. Nie tylko punktacja, ale i dyspozycyjność członków Służby Liturgicznej. Do tego dochodzi łączenie w pary, a nie każdy z każdym chce chodzić. Trzeba być elastycznym. Plan kolędy wydaje się więc wyzwaniem niczym układanie planu lekcji w szkołach.

- Owszem, przedstawiamy ten okres, jako pewną nagrodę dla ministranta. Traktują go jako docenienie ich całorocznej posługi. Dla młodego człowieka taki zarobek jest dość ważny - mówi ks. Grzegorz Pazdro z parafii pw. Opatrzności Bożej we Wrocławiu.

Jego sposób na sprawiedliwość? - To coroczna zagwozdka. Punktacja wprowadza pewne proporcje. Więcej punktów równa się więcej kolęd, ale nie tylko o to chodzi - zaznacza duszpasterz.

Jakby znal jakiś sprawiedliwszy sposób, chętniej by go wprowadził. - Powtarzam ministrantom: ja nie jestem sprawiedliwy. Sprawiedliwość to tylko u Pana Boga. (śmiech) Wszystkiego nie wiem i nie widzę. Choć na ile można, na tyle trzeba podejmować próbę - zauważa ks. Grzegorz.

Jego zdaniem pieniądze dawane ministrantom są po prostu wyrazem wdzięczności ludzi. - Jeżeli księża je przyjmują, to dlaczego nie oni? Księdzu dziękują za posługę, więc ministrantowi tez można. Nie jestem temu przeciwny. Zdarzało mi się chłopakom dokładać, gdy wiedziałem, że się napracowali a mało dostali - kwituje wikariusz z Nowego Dworu.

Napracować się przy kolędzie? Przecież to, zdaniem wielu, takie przyjemne chodzenie po mieszkaniach i zgarnianie kasy. Jednak nie do końca.

- Kolęda jest przede wszystkim służbą, w drugiej kolejności nagrodą - tłumaczy Konrad Michalik z parafii pw. Św. Maurycego we Wrocławiu. - Zadanie wymaga skupienia i zaradności. Ministrant ma tam swoją ważną funkcję - dodaje ministrant z 15-letnim stażem.

Wtóruje mu młodszy Norbert Zimnicki, który przy ołtarzu parafii św. Wawrzyńca w Wołowie posługuje 9 lat. - Ksiądz musi dotrzeć z punktu do punktu, a naszą rolą jest przyprowadzenie go do właściwego domu i odpowiednią drogą. Bywają różne trudności, m.in. agresywne psy, ciemność, niesprzyjająca pogoda, nieprzyjemni ludzie, którzy krzyczą i trzaskają drzwiami - wymienia nastolatek.

Podejście do sprawy zmienia się z wiekiem. - Jako mały ministrant, chodziłem, żeby coś zarobić, bo fajnie było dostać parę groszy. Teraz, po latach, traktuję to jak obowiązek i posługę, żeby pomagać księdzu w odwiedzaniu parafian. Pieniądze odeszły na dalszy plan - stwierdza Paweł Leszkowicz także z Wołowa, który służy przy ołtarzu już 10 lat.

Wszyscy przyznają, że w przypadku ofiarowanych pieniędzy pozory często mylą. Ludzie ubożsi, ale aktywnie działający w Kościele, doceniają bardziej posługę ministranta, bo nie widują go tylko raz w roku przed swoimi drzwiami. Kojarzą go z kościoła i sypną groszem.

Ministranci wchodzą do bardzo różnych mieszkań, obserwują różnych ludzi. Spotykają różne standardy socjalne. Są dobrymi obserwatorami. W „sezonie” odwiedzają bowiem po kilkadziesiąt a nawet kilkaset rodzin.

 - Żeby było jasne, nigdy nie oczekujemy pieniędzy! Jako doświadczony członek Służby Liturgicznej widzę już jak na dłoni, kiedy ktoś przyjmuje księdza na pokaz, bo taka tradycja, taki obyczaj. Żeby odbębnić. A inni reagują natomiast autentyczną radością ze spotkania z duszpasterzem i nami - ocenia Daniel Duś, z parafii pw. Najświętszego Imienia Jezus we Wrocławiu.

Kolęda potrafi być naprawdę wyczerpująca. Pamiętajmy, że dla tych młodych chłopców jest sprawą dodatkową, poza szkołą, obowiązkami domowymi, pasjami. To jakimś stopniu wyrzeczenia. - Zdarza się, że chodzimy od godziny 16 do 23. Potem na drugi dzień rano do szkoły - przyznaje Krystian Stankiewicz z NMP Matki Miłosierdzia.

A mówiąc ministranckim żargonem, ksiądz potrafi „zasiedzieć się” nawet 45 minut. Jego pomocnicy zaś czekają na dworze. Bywa zimno. A potem znowu do nagrzanego mieszkania i tak przez kilka godzin. - Ksiądz potrzebuje po prostu naszej pomocy, dlatego trzeba znać teren, bo można się zgubić. Jak nie potrafię zlokalizować jakiegoś domu na ulicy to „odpalam” sobie w komórce Google Maps, żeby się nie zabłądzić - przyznaje kolega Krystiana Andrzej Pisarski.

Ich opiekun, ks. Marcin Kołodziej, ustalił zasadę chodzenia z puszką. Wszyscy przez cały okres zbierają do jednej puszki, wyliczają średnią za jedną kolędę a następnie na koniec dochodzi do konkretnego podziału sumy. - Dostają nie tylko pieniądze. Chodzą już w plecakami, bo parafianie dają im owoce i słodycze, które po kieszeniach im się nie mieszczą - uśmiecha się wikariusz z NMP Matki Miłosierdzia.

Oczywiście, jak przyzna każdy ministrant, ulica ulicy nie równa. Pod względem zarobku. Pieniądze, nieodłącznie związane z kolędą, powodują, że wśród ministrantów powstaje tzw. rejonizacja parafii. Chcąc nie chcąc, w ich głowach (szczególnie u tych najbardziej doświadczonych) tworzy się mapa najbardziej atrakcyjnych pod względem zarobkowym ulic. - Myślę, że w każdej Służbie Liturgicznej tak jest. Po 15 latach wiem doskonale, gdzie mógłbym najwięcej dostać. Ale ten czynnik nie zawsze jest wyznacznikiem przy wyborze - wyjaśnia Konrad Michalik.

W trakcie „sezonu” ministranci wymieniają się spostrzeżeniami, gdzie i ile się dostaje. - U nas wszyscy pchają się na ul. Leśną. Jest najdłuższa i najwięcej się zgarnia. Ale mamy też rejony, gdzie chodzi się po parę godzin i zbierze się 20-30 zł - podaje Norbert Zimnicki.

Takie rzeczy zauważają także duszpasterze, którzy obserwują swoich podopiecznych. - Od razu widzę, do jakich ulic najchętniej się zgłaszają. Na mojej poprzedniej placówce najlepsza ich zdaniem była m.in. ul. Lipowa. Jak się zorientowałem, gdzie się najbardziej opłaca, starałem się te lepsze tereny przeznaczać dla tych, którzy okazali się bardziej sumienni i zasłużeni - mówi ks. Grzegorz Pazdro.

Doświadczenia w tym względzie ma również ks. Marcin Kołodziej. - Kiedyś wyznaczyłem dwóch ministrantów do podobno słabej ulicy i… po prostu nie przyszli – wzrusza ramionami opiekun Liturgicznej Służby Ołtarza.

Mateusz Wysocki, przez kumpli nazywany po prostu „Macio”, wyróżnia jeden typ ludzi.  - Po chwili zagajenia pytają nas ludzie: „ A dużo dają?? albo „A ile mniej więcej tak wam rzucają?”. Opowiadam zawsze: że co łaska, bo wiadomo, nie ma żadnych stawek. Ale czasem mnie korci, żeby rzucić: „A, tak od dwóch dych w górę”. (śmiech) - dowcipkuje ministrant z parafii św. Wawrzyńca w Wołowie.