Historia podwójnie walentynkowa

Maciej Rajfur

publikacja 14.02.2016 15:06

To historia podwójnie walentynkowa. Wielkiej miłości małżeńskiej i ukochania ojczyzny. Poznajcie Zbigniewa Lazarowicza, żołnierza AK i wiernego małżonka.

Historia podwójnie walentynkowa Mjr Zbigniew Lazarowicz to wzór dla kolejnych pokoleń młodzieży Maciej Rajfur / Foto Gość

Dziś obchodzimy Walentynki, czyli święto zakochanych, ale także 75. rocznicę powstania Armii Krajowej, największej konspiracyjnej armii okupowanej Europy. Te dwie okazje łączy doskonale postać Zbigniewa Lazarowicza.

Rodzinna saga rozpoczyna się w powojennym Wrocławiu, choć, żeby dobrze ją zrozumieć, nie można ominąć bohaterskiej przeszłości Zbigniewa. Nazwisko pewnie wielu znane z historii żołnierzy wyklętych.

Syn razem z ojcem, słynnym Adamem Lazarowiczem ps. „Klamra”, walczył w antykomunistycznym zbrojnym podziemiu niepodległościowym, a wcześniej w Armii Krajowej. Zbigniew dowodził plutonem Armii Krajowej podczas akcji "Burza". „Klamra”, aresztowany przez UB 1 marca 1951 r. razem ze swoimi kompanami z IV Zarządu Głównego Zrzeszenia WiN, został stracony w więzieniu mokotowskim. Stąd właśnie data Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych, który obchodzimy co roku.

Rozśpiewane początki

Zbigniewa UB wypuściło i razem z rodziną trafił do Wrocławia. Nie miał legalnych dokumentów ani zameldowania, więc nie mógł nigdzie znaleźć pracy. Partyzancka przeszłość antysowiecka sprawiała, że nie czuł się bezpiecznie po „wyzwoleniu” i wprowadzeniu reżimu komunistycznego.

Wtedy w jego życiu pojawiła się Halina. Poznali się w chórze kościelnym, działającym przy parafii św. Rodziny na wrocławskim Sępolnie. Jego namówiła matka, ją - młodsza siostra. To tam właśnie rozwinęła się miłość, która trwa do dziś. 

- Mama chodziła do pobliskiego kościoła i od wiernych dowiedziała się o istnieniu chóru. Żal jej było syna, bo chodziłem smutny, przygnębiony, bez perspektyw. Nie miałem znajomych, kontaktu z ludźmi, dlatego zapisała mnie do chóru - wspomina Zbigniew.

- Gdy poznałam Zbyszka, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, chociaż on mówi, że ja od razu mu  się spodobałam - dodaje Halina.

Działalność chóru rozszerzała się, a miłość między dwojgiem dojrzewała. Niedługo potem kobieta dowiedziała się, że ojciec jej wybranka siedzi w więzieniu. Poznała bohaterską, ale niebezpieczną na tamte czasy historię rodziny Lazarowiczów. - Nie zniechęciło mnie to, ani nie przestraszyło. Jak człowiek kocha, to już nie ma mowy o odwrocie - stwierdza dziś pewnym głosem.

Bohaterska, lecz niewygodna przeszłość

Ale najbardziej związku obawiała się matka dziewczyny. Mogą przecież w każdej chwili antysowieckiego partyzanta aresztować, a potem skończy tragicznie. Co stanie się wtedy z młodą żoną, która np. będzie przy nadziei? Pojawiało się mnóstwo wątpliwości. Po dwóch latach związku para oświadczyła jednak, że chce się pobrać. „Czy się zgadzasz, czy nie, pobierzemy się” - powiedziała córka do matki. Odważnie?

- Miałam wtedy 22 lata i  tu nie chodziło o odwagę, tu chodziło o miłość - stwierdza Helena. - Teściowa była do mnie przekonana jako do człowieka, lecz obawiała się trudnej przyszłości z żołnierzem niepodległościowej partyzantki - dodaje Zbigniew. A życie nie rozpieszczało. Oboje szybko stracili ojców. Jeden został zamordowany za walkę o wolną Polskę, drugi zmarł na raka trzustki.

W dzień oficjalnych zaręczyn matka Zbigniewa właśnie dowiedziała się, że wykonano wyrok śmierci na Adamie Lazarowiczu. Nie powiedziała jednak młodym, aby nie psuć radosnej chwili. - Późnie tłumaczyła, że chciała trochę słońca wprowadzić do naszego życia, a nie zasnuwać je chmurami - wspomina po latach syn.

Decyzja o małżeństwie zapadła, ale kłody po nogami zaczęły się dopiero piętrzyć. Udało się wziąć ślub kościelny po znajomości, bo kościelnego nie udzielali bez wcześniejszego cywilnego. O cywilnym z kolei przy lewych papierach Zbigniewa nie mogło być mowy.

- Dla nas to nie robiło różnicy, ponieważ liczył się dla tylko sakrament i połączenie Bożym węzłem małżeńskim, a nie państwowy dokument - mówi wrocławianka.

W październiku 1952 roku rozpoczęła się ich małżeńska droga, a  na początku 1953 r. Zbigniewa objęła amnestia - mógł się ujawnić. Niedługo potem Halina zaszła w ciąże. (ciąg dalszy na kolejnych stronach)

Historia podwójnie walentynkowa   Zbigniew i Halina Lazarowiczowie wciąż są w dobrej formie, po 64 latach małżeństwa Maciej Rajfur /Foto Gość

Cały czas pod górkę

- Materialnie było bardzo ciężko, w końcu lata powojenne. Urodził się pierwszy syn i na nasze nieszczęście ciężko chorował. Przeszedł paraliż. Myśleliśmy, że go stracimy - opowiada z poruszeniem matka.

Podjęli leczenie prywatne co w „głębokiej” komunie okazało się zadaniem niesamowicie trudnym. Wówczas znajomi księża podpowiedzieli im, żeby napisali list do o. Pio z prośbą o ratunek dziecka. Jeszcze wtedy święty żył.

- Proszę sobie wyobrazić, że odpisał po włosku na obrazku: „Modlę się w twojej intencji”. Głęboko wierzę, że to dzięki jego wstawiennictwu syn dzisiaj żyje, ma 64 lata i funkcjonuje bardzo dobrze. Czuje pozostałości choroby, ale pracuje, jest bardzo inteligentny - wzrusza się Halina.

Trudne czasy w dodatku z niewygodną przeszłością Zbigniewa dawały się we znaki, ale miłość między dwojgiem, jakby wprost proporcjonalnie do trudności, kwitła. - W pierwszych latach żyliśmy z… mojego zbierania grzybów w park Szczytnickim. Tam kiedyś była duża grzybnia, bo nie sprzątano tego terenu. Co się udało zebrać, to przekupki sprzedawały na pl. Grunwaldzkim - opowiada mężczyzna. - Dzieci nasze wiedzą, że nie bogactwo, lecz bieda nas połączyła - uzupełnia.

Oboje pamiętają swoje wesele, które urządzali w mieszkanku. - Robiliśmy wino z kaszy jaglanej i wszystkim smakowało. Nie stać nas było na wielką uroczystość, ale cos tam tańczyliśmy, cieszyliśmy się sobą - uśmiecha się Halina

Źródło siły - wiara

Otwarcie przyznają, że dzięki głębokiej wierze w Boga i wzajemnym oddaniu udało się zbudować tak silny związek. - Dzisiaj ludzie się „sprawdzają” przed ślubem i krzywdą w ten sposób. Dają się nabrać naiwnej propagandzie, że trzeba się wypróbować, posmakować, żeby wiedzieć czy później będzie ok. Nic bardziej mylnego - tłumaczy doświadczona żona. Mąż od razu dodaje: - Mieliśmy twarde zasady moralne. Powściągliwość w narzeczeństwie umacnia przyszłe małżeństwo. Wiemy to po sobie - mówi Zbigniew

Lazarowicze stali się żywym dowodem na to, że coraz popularniejsze teorie seksualnego sprawdzania się, wspólnego mieszkania przed ślubem w celu głębszego poznania nie mają sensu i są tworzone bezpodstawnie. - Kobieta musi się szanować, jeśli chce być szanowana przez mężczyzn. Skarbu czystości trzeba wspólnie pilnować - wyjaśnia Halina.

Pocałunek z klasą

Trudności i troski nie odeszły wraz z odejściem stalinizmu. Totalitarny system trwał i choć odwilże dawały wytchnienie, przyszedł czas stanu wojennego. Wówczas nie tylko ojciec, ale i najmłodszy syn za działalność opozycyjną zostali internowani. Pani Halina przechodziła stałe rewizje ubeków w mieszkaniu. - W piwnicy syn miał tyle pochowanych nielegalnych papierów, że jak się otwierało drzwi, to same wylatywały. Mówiłam, żeby je wynieść, ale ich ciągle przybywało - uśmiecha się kobieta. Pamięta zabawną z dzisiejszej perspektywy historię. Wtedy raczej niebezpieczną:

 - Pewnego razu przyszli i chcieli przeszukać piwnicę. Mówią do męża: „Pewnie macie towarzyszu dwie piwnice”. I mieli rację. Ale przy drugich drzwiach dopisałam wcześniej do zera ogonek i zamiast liczby 20, czyli numer naszego mieszkania, widniało 29. Oni stali pod tą piwnicą pełną nielegalnych papierów i nie weszli, bo się nie zorientowali! Myśleli, że to kogoś innego. Dorobiony ogonek nas uratował - opowiada po latach, ale z wielkimi emocjami małżonka.

Bieda i trudności ich wzmacniały, bo przez wszystko przechodzili razem. Gorliwie przekazywali dzieciom wiarę. Uczyli  pacierzy, prawd z katechizmu, a potem swoją postawą dawali im doskonały przykład. Do dzisiaj rozmawiają z dziećmi na temat spraw religijnych, zwracają uwagę. Może nie zawsze jest kolorowo, ale swój obowiązek rodzicielski wykonali i do końca swoich dni będą wykonywać. Sami pilnują codziennej modlitwy, rano i wieczorem, często odmawiają różaniec.

- Nawet nie chciałam nigdy mówić dzieciom, bo pewnie by się śmiały, ale… podczas zaręczyn Zbyszek tylko pocałował mnie w rękę. Żadnego nawet buziaka w usta. (śmiech). A dzisiaj jak jest? - pyta retorycznie Halina Lazarowicz.

Historia podwójnie walentynkowa   Jako żołnierz Armii Krajowej Maciej Rajfur /Foto Gość

Nie ma "ja" czy "ty, tylko "my"

Oboje pamiętają czasy, gdy seks pozamałżeński przynosił wielki wstyd, bo ludzie mieli swoją moralność, potrafili przestrzegać przekazanych im zasad wiary. Zbigniew opowiada o tym na przykładzie swojego ojca-bohatera.

- W partyzantce, jak mijaliśmy kościół, ojciec zawsze mówił: wstąpmy na „zdrowaśkę”. Był bardzo pobożny. Nie opuszczał nigdy niedzielnej mszy. Pilnował, żeby w oddziale odmawiano modlitwy poranne i wieczorne oraz uczestniczono regularnie w Eucharystii - mówi ze łzami w oczach. 90-latek do dzisiaj ma przed oczami wyraźny obraz z dzieciństwa. - Widziałem, gdy, wstając z łóżka, ojciec zaczynał dzień znakiem krzyża - dodaje.

W sprawach małżeńskich podkreślają, że nigdy sobie nie ubliżali, pilnując wzajemnego szacunku do siebie. - Tak nas wychowano. Nie ma „ja” czy „ty”. Jesteśmy „my”. Rozwód nigdy przyszedł nam nawet do głowy. Nie dopuszczaliśmy takich myśli. Małżeństwo się naprawia i leczy, a nie grzebie w piachu - tłumaczy zdecydowanie Halina.

Mąż uzupełnia: - Ludzie mają pieniądze, żyją w dostatku, ale szczęścia nie kupią. Bez niego czują się niespełnieni. Dlatego dziękujemy Bogu za siebie nawzajem - dodaje.

Dar nie do przecenienia

Lazarowiczowie zauważają, że współcześnie młodzi uciekają przed odpowiedzialnością. Boją się mieć dzieci, bo rachunki się nie zgadzają. Nie ma wystarczającej sumy w portfelu.

- Owszem, było nam ciężko. Ludzie mają teraz zdecydowanie lepszy start, nie przechodzą takich trudności i ogłaszają: „Nie stać nas na dzieci, poczekamy, dorobimy się”. Zwodzą wtedy sami siebie - mówi Zbigniew.

Podkreśla, że u nich w domu, jak przybywało dzieci, żyło się coraz lepiej.  - Opatrzność Boża. Co się dziecko rodziło, to byt się poprawiał - wzrusza ramionami z uśmiechem mężczyzna. Najpierw choroba pierwszego syna, potem pojawiły się bliźniaki, po 8 latach niespodziewanie urodził się jeszcze jeden syn. Cieszyli się w każdym momencie.

- Uczyłam dzieci rozmawiać z Bogiem. Tabliczkę mnożenia i katechizm znam dzięki nim doskonale. (śmiech) - twierdza Halina.

Niezwykle trafioną puentą do ich przykładnego małżeńskiego życia może być ostatnie zdanie naszej rozmowy.

- Zawsze mówię, że największym szczęściem, jakie mnie w życiu spotkało, jest moje małżeństwo - oświadcza senior rodu.

To brzmi, jak ponowna przysięga małżeńska po 64 latach wspólnej drogi. Chór już nie istnieje, a miłość nie tylko ma się dobrze, lecz nadal kwitnie.