Jak w niebie

Karol Białkowski


|

Gość Wrocławski 19/2016

publikacja 05.05.2016 00:00

Drogi, jakimi prowadzi Bóg, często trudno zrozumieć. Ich historia to dramat, który uruchomił pokłady dobra. Jest go tyle, że trudno je przyjąć.

Jak w niebie Hanna i Jan Przybyłowie z dziećmi: Adasiem (10 lat), Dominikiem (9 lat), Tomkiem
(8 lat), Helenką (6 lat), Krzysiem (4 lata), Marysią (2 lata) i Weroniką (4 miesiące) Archiwum rodzinne

Państwo Przybyłowie nie wyglądają na przygnębionych, chociaż w nocy z 30 na 31 marca stracili cały swój dobytek – świeżo odrestaurowany dom, który kupili zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Miał służyć ich 9-osobowej rodzinie. I będzie. To, czego doświadczają od ponad miesiąca, nie mieści się im w głowach. Bóg ma dla nich plan, a dramatyczne doświadczenia wykorzystuje do miłosiernego otwarcia wielu serc.


To jest rodzina


Hanna i Janek są małżeństwem od 11 lat. – Poznaliśmy się we wspólnocie ewangelizacyjnej prowadzonej przez ojców klaretynów. Byliśmy w niej przez kilkanaście lat – wspomina Janek. Jego żona zaznacza, że bardzo wcześnie, jak na obecne czasy, odczytali swoje powołanie do małżeństwa. Ona miała 20 lat, a on 21, gdy powiedzieli sobie sakramentalne „tak”. – Wszyscy wokół byli przerażeni, ale my wiedzieliśmy czego chcemy – wspomina.
Hanna wkrótce musiała przerwać studiowanie biotechnologii na Politechnice Wrocławskiej, bo urodził się Adaś. Potem były następne dziekanki ze względu na kolejne dzieci. – Zawsze pragnęliśmy mieć liczne potomstwo. Z naszej strony było to zaplanowane, a Pan Bóg nam błogosławi – dodaje Janek. Małżonkowie są przekonani o słuszności swoich decyzji. Podkreślają, że u podstaw każdej z nich była modlitwa z prośbą o rozeznanie. Wyrazili gotowość przyjęcia nowego życia w każdej chwili, niezależnie od sytuacji. I to się dzieje. Najmłodsza pociecha urodziła się pod koniec ubiegłego roku. – To jest nasza droga. I wcale nie jest tak, że wszystkie rodziny mają być wielodzietne. To był nasz wybór – deklarują. – Każda rodzina ma swoje powołanie i najważniejsze jest, by je odczytać.
Ostatecznie ciężar utrzymania wziął na siebie Janek, a Hanna zrezygnowała z dalszej nauki na PWr. – Moimi studiami są moje dzieci. Doszłam nawet do habilitacji – dodaje ze śmiechem. Życie ich nie rozpieszczało. Kilkakrotnie zmieniali miejsce zamieszkania, a Janek wiele razy zmieniał pracę. Wszystko po 
to, by byt rodziny był zależny tylko od nich samych, a nie od jakiejkolwiek pomocy. – Po ludzku wszystko wielokrotnie powinno się sypnąć, a jednak tak się nie stało. Czujemy rękę Bożą. Mój mąż jako informatyk zarabia dziś na tyle dobrze, że bez problemu może nas utrzymać. Do tego pracując z domu, jest z nami – tłumaczy Hanna.


Dramat


Podczas ubiegłorocznych wakacji stwierdzili, że ich duża rodzina potrzebuje dużego domu, chociażby po to, by dzieci nie zderzały się ze sobą przebiegając z pokoju do pokoju. Sprawy potoczyły się bardzo szybko i w listopadzie małżonkowie podpisali akt notarialny. Wkrótce mieli się przeprowadzić z trzypokojowego mieszkania w TBS-ach, do domu w Miłoszycach. – Gdy oglądaliśmy zdjęcia, moją uwagę przykuły „święte” obrazki na ścianach. Byłam pewna, że to miejsce jest omodlone przez dotychczasowych mieszkańców – wspomina Hanna. Wkrótce się jednak okazało, że przed przeprowadzką niezbędne są pewne poprawki techniczne. Remont trwał do końca marca.
– Wszystko już było gotowe. Pokoje wymalowane, piękne mebelki. Zaplanowaliśmy, że zamieszkamy tu za dwa tygodnie – dodaje.
Telefon zadzwonił o godz. 3 w nocy. Janek jeszcze pracował.
– Policjant delikatnie przekazał mi wiadomość. Powiedział, że pali się kawałek dachu. Pojechałem tam i z daleka, mimo nocy, widziałem słup dymu. Gdy dojechałem na miejsce, siedem zastępów straży gasiło ogień – opowiada. Strażacy nawet nie pytali, co tu robi. – Chyba nietrudno było się domyśleć, kim jest strapiony facet chodzący w środku nocy wokół palącego się domu – dodaje. Po ugaszeniu ognia, wszedł do wnętrza wraz ze strażakami i policją, by uzupełnić dokumentację. – Z parteru dostrzegłem gołe niebo – mówi. Podkreśla, że trudno mu było się pogodzić z tą sytuacją. Przyczyną zaprószenia ognia było zwarcie instalacji elektrycznej w części strychowej.


Dom wynajęty 
od Boga


Z ludzkiego punktu widzenia doszło do dramatu. Jednej nocy rodzina straciła cały dobytek. – Byliśmy spłukani do zera, bo w ostatnich tygodniach inwestowaliśmy wszystkie oszczędności w przygotowanie domu do zamieszkania – wyjaśnia Janek. Tym bardziej zaskakujące są słowa Hanny, że nie czuje tak wielkiej straty. – Być może dlatego, że nie byłam jeszcze emocjonalnie związana z tym miejscem. Poza tym wychodzimy z założenia, że wszystko, co posiadamy, również ten dom i wcześniej pieniądze, za które go kupiliśmy, to Boży dar. A więc nie nam się spalił dom, a Panu Bogu – wyjaśnia, a Janek dodaje: – My mieliśmy go od Niego „wynajmować”.
Podkreślają, że taka wersja jest łatwiejsza do przyjęcia, ale pozwala również dostrzec wszystko to, czego doświadczają od ponad miesiąca. – Pan Bóg znajduje sobie tysiące dróżek, którymi odbuduje ten dom. To jest piękne. Teraz widzę, że ten budynek zaczyna mieć bardzo duchowy cel. A my zawsze pragnęliśmy żyć zgodnie z Jego wolą, więc „Amen!”. Ten Boży plan jest dla nas trudny, ale czy ktoś obiecywał, że będzie łatwo? – zauważa Hanna.
Państwo Przybyłowie tuż po zdarzeniu nie byli w stanie koordynować żadnych działań. Zbiegło się to również z chorobami w domu, co jednak po czasie uznają za błogosławieństwo. – Uchroniło to nas i przede wszystkim nasze dzieci przed dopytywaniem i ludzką ciekawością. Wkrótce temat ucichł – wyjaśnia Hanna. Ta cisza była jednak pozorna.


Łaska leje się strumieniami


Hanna i Janek uznają się za szczęściarzy. Podkreślają, że dzięki pomocy jednych i drugich rodziców oraz ich lokalowych możliwości nie muszą się na razie martwić o to, gdzie tymczasowo będą mieszkać. Remont spalonego domu pochłonie jednak bardzo dużo pieniędzy. Wydarzenia, które ich dotknęło, nie traktują jak fatum. Cieszą się, że... trafiło na nich. – Dobrze, że nie przydarzyło się to komuś, dla kogo byłaby to sytuacja bez wyjścia. My mamy w sobie tyle sił, że damy radę w kilka lat odbudować ten dom. Poza tym mamy Pana Boga – przekonuje Janek. – W pewnym momencie modliłem się trochę bezczelnie: „Panie Boże, spalił Ci się dom, więc go odbuduj, no chyba, że masz inny plan”.
Być może rodzina nie będzie musiała czekać długo na przeprowadzkę. Już następnego dnia po pożarze dotarł pierwszy przelew pieniędzy, a potem kolejne. – My tych ludzi kompletnie nie znamy, a te kwoty pozwoliły nam dalej działać – opowiada Hanna. Małżonkowie podkreślają, że to było najtrudniejsze. – Dawać potrafi chyba każdy, ale przyjmować jest niezmiernie trudno. Te pieniądze, ciężko zarobione, nieznajomi przekazywali i przekazują na nasze potrzeby. To jest wręcz niesprawiedliwe. To uczy pokory przyjmowania – dodaje Janek.
Przez ponad miesiąc od pożaru przechodzi prawdziwa lawina dobroci. W pomoc włączyła się m.in. Fundacja Misjonarzy Klaretynów „Zostaw Ślad”, ale również proboszczowie z Jelcza-Laskowic, Miłoszyc, wiele instytucji i firm, wspólnoty katolickie i protestanckie oraz mieszkańcy kilku miejscowości wokół, a także klaretyni z Łodzi i Wrocławia. Pomoc nie jest tylko finansowa, ale również materialna: materiały budowlane i farby, projekt architektoniczny dachu i drewno na więźbę, czy płytki. – To jest cudowne doświadczenie, ale jednocześnie bardzo trudne. Nawet nie możemy się w żaden sposób odwdzięczyć, poza modlitwą. Przyjmowanie jest bardzo trudne za każdym razem – zaznacza Hanna. Zauważa jednak, że na tym polega chrześcijaństwo. – To jest oczywiste. Sami wspieramy różne akcje, bo chcemy to robić. Dlatego nie możemy się dziwić, że ludzie chcą pomagać.
Ta sytuacja jest trudniejsza dla Janka. – Mamy ambicje. Decydując się na dużą rodzinę, nie robimy tego kosztem społeczeństwa. Chcemy pokazać, że się da. Tymczasem, jak zobaczyłem kosztorys remontu, to się załamałem. To pół wartości tego domu. To zabolało, ale nie mamy wyboru. Albo decydujemy się odbudowywać go własnymi środkami przez kilka lat, albo w pokorze pozwolimy działać Bogu – tłumaczy. – Zdecydowaliśmy się na to drugie.
Oboje podkreślają, że ogrom pomocy, której doświadczają, to dla nich niezwykłe rekolekcje.
– Wiedzieliśmy, że mamy przyjaciół ze wspólnoty, ale że oni poruszą wręcz ziemię, by wzbudzić takie pokłady dobra, to jest coś niesamowitego. Czujemy się już dziś jakbyśmy żyli w niebie – dodaje Janek.
• 
O tym, jak włączyć się w spiralę dobra dla rodziny Hanny i Janka, na przybylo.pl i wroclaw.gosc.pl.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.