Kilka pęcherzy i masa pięknych wspomnień

Maciej Rajfur Maciej Rajfur

publikacja 16.02.2017 11:09

Małgorzata Wojtaczka jako pierwsza Polka zdobyła biegun południowy, przechodząc samotnie 1200 km przez najzimniejszy, najbardziej suchy i wietrzny kontynent. Podróżniczka spod Wrocławia opowiada o 69-dniowym marszu przez Antarktydę.

Kilka pęcherzy i masa pięknych wspomnień Małgorzata Wojtaczka przyznaje, że dwa samotne miesiące na Antarktydzie minęły jej bardzo szybko Maciej Rajfur /Foto Gość

25 stycznia 2017 roku Małgorzata Wojtaczka stanęła na biegunie południowym. Tym samym została pierwszą Polką i jedną z kilku kobiet na świecie, które dotarły w to miejsce, pokonując dystans od brzegu Antarktydy. Przeszła największą lodową pustynię świata samotnie i samodzielnie, bez asysty i wsparcia z zewnątrz.

Przez ponad 2 miesiące nie spotykała dosłownie żywej duszy, żadnej zwierzyny, żadnego człowieka, żadnej rośliny. Tylko biel i od czasu do czasu skały. Dzień w dzień.

- Nigdy się nie nudziłam. Tam, wbrew pozorom, ciągle wszystko się zmienia. Same chmury dostarczają dużo przeżyć. Tworzą imponujący spektakl kształtów i barw. Wszystko jest bardzo dynamiczne - opowiada Małgorzata Wojtaczka.

Jej wyobrażenie Antarktydy się sprawdziło. - Taką ją zapamiętałam z różnych filmów przyrodniczych - dodaje.

Dolnoślązaczka od kilku lat „chorowała” na biegun południowy. Najpierw taka wyprawa wpadła jej do głowy w formie marzenia, którego raczej nie uda się zrealizować.

- Jednak im dłużej myślałam o wnętrzu Antarktydy, marzenie przeradzało się w wielką chęć realizacji - stwierdza M. Wojtaczka. Przyznaje, że nie dążyła do czegoś najbardziej ekstremalnego i spektakularnego, ale marzyła po prostu o długiej wyprawie.

- Bo tydzień, czy dwa to za mało, by oderwać od tego, co zostawiamy w cywilizowanym świecie, od obowiązków, od codziennej gonitwy, pośpiechu. Po takiej podróży jestem na to bardziej wyczulona. Wiem, że znowu wkroczyłam w szybkie życie. Dużo telefonów rozmów, terminów. To męczące. Na białej pustyni byłam od tego wolna. „Sam na sam” ze sobą - tłumaczy podróżniczka.

Przyznaje, że lubi polarne klimaty, śnieg, zimno oraz wysiłek fizyczny. A do serca Antarktydy pchała ją ciekawość. Samotność zaś, jak twierdzi, wcale jej nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie.

- Nie jestem typem samotnika. Mam dużo znajomych. Często wyjeżdżam w podróż z kilkunastoma osobami. Po jaskiniach także nie chodzę samotnie. Nie stronię od ludzi, ale lubię po prostu czasem pobyć sama - wyjaśnia.

Małgorzata mieszka w małej wiosce pod Wrocławiem, gdzie nie ma sklepu, apteki, ani kościoła.

- Szczerze mówiąc, nie tęskniłam za cywilizacją, czy za ludźmi. Oczywiście, miałam świadomość, że po dwóch miesiącach wrócę. Każdemu przyda się czasem taki reset od codziennej gonitwy - kwituje podróżniczka.

A o czym myślała w czasie wyprawy? Na początku pojawiła się jakaś niepewność. Czy uciągnie te 120-kilogramowe sanki. Bała się, że ogrom przygotowań pójdzie na marne już w pierwszym dniach. Że przyjdzie huraganowy wiatr, który potarga jej namiot, że skręci nogę lub złamie nartę.

- Obawiałam się samotnego pokonywania szczelin, bo nie miałam na kogo liczyć. Wcześniej czytałam dużo literatury, dużo opisów wypadków. Ale do ryzyka i niebezpieczeństwa człowiek się przyzwyczaja, więc im dłużej to rozważałam, tym mniej straszne mi się wydawało - przyznaje Małgorzata.

Bardzo wiele zależało od warunków pogodowych. Na początku było -15, -20 stopni Celsjusza, przez ostatni tydzień przy samym biegunie temperatura spadała do - 35 stopni. Przy wietrze odczuwalna ok. - 40.

Gdy panowała niekorzystna pogoda, a wokół trudny teren, jej myśli koncentrowały się tylko na drodze. Przy słabej widoczności właściwie cały dzień patrzyła na kompas i pilnowała trasy, żeby nie zboczyć.

- Kiedy wszystko, co nas otacza, jest białe, wystarczy postawić dwa kroki i nie czujemy, że już idziemy w innym kierunku. Przy chmurach na horyzoncie mamy punkt odniesienia. Jeśli jednak nad nami ścieli się bezchmurne niebo lub otacza nas mgła, trzeba ciągle pilnować kursu na kompasie. Chwila nieuwagi i można kręcić się w kółko - wyjaśnia Dolnoślązaczka.

Wtedy nie ma czasu na jakieś specjalne rozmyślania. Jednak przy ładnej, korzystnej dla wędrownika pogodzie... (ciąg dalszy na str. 2)

Kilka pęcherzy i masa pięknych wspomnień   Na biegunie południowym (materiały przysłane zaraz po przylocie) ALE dla SamotnieNaBiegun.pl

Jednak przy ładnej, korzystnej dla wędrownika pogodzie z dobrą widocznością, pojawia się okazja, by podumać.

- Ja podziwiałam i zachwycałam się pięknem przyrody niezmienionej przez człowieka. Moje myśli krążyły wokół samej podróży, nie wracałam do tego, co zostawiłam w Polsce - przyznaje.

W swoim największym życiowym marszu schudła 10 kilogramów. Nie zawiódł jej sprzęt, a przy tym dobrze przygotowała się fizycznie. Sanki były dwa razy cięższe od niej, jednak lata wędrówek po górach i jaskiniach z ciężkim sprzętem wyrobiły kondycję. Oprócz tego trenowała przed samym wyjazdem.

- Myślę, że mam wrodzoną siłę po moim tacie. Wiedziałam przede wszystkim, że nie należy doprowadzić do wychłodzenia organizmu i wielkiego zmęczenia, bo nie mam po prostu gdzie dojść do siebie. Nie będzie przecież tak, że jutro wejdę do ciepłego pomieszczenia i wypije herbatkę - wspomina podróżnicza.

Samo przygotowanie śniadania, prowiantu na drogę, ubranie się i zwinięcie namiotu zajmowało jej ok. 3 godzin. Dzięki dokładności wyprawę zakończyła bez poważnych obrażeń. Żadnych odmrożeń, tylko kilka małych pęcherzy.

Na początku szła ok. 8 godz. dziennie. Cieszyła się Antarktydą, obserwowała chmury i dryfujący po powierzchni śnieg.

- Nawet rozbijanie namiotu mnie cieszyło i gotowanie, chociaż gotować nie lubię. (śmiech) Później marsz trwał już 11 godzin, żebym dotarła na czas - dodaje.

Kilka godzin przed antarktyczną metą zobaczyła amerykańską stację naukową, która mieści się w dwóch budynkach. Niedaleko znajduje się biegun południowy. Stoi tam postument ze szklaną kulą. Gdy przy nim stanęła, poczuła wielką radość, satysfakcję i… smutek.

- Przyszła ulga, że nie zawiodłam tych wszystkich ludzi, którzy się zaangażowali w wyprawę. Czułam bowiem presję przygotowań. A zasmuciłam się z powodu końca wspaniałej przygody. Musiałam zamknąć piękny rozdział - kwituje Małgorzata.

Jej zdaniem, takie podróże uzależniają. Dwa miesiące minęły jej bardzo szybko. Kontakt ze światem miała przez telefon satelitarny.

- Docierały do mnie pozdrowienia, słowa wparcia i otuchy, publikowane przez ludzi z całej Polski w internecie. Dzisiaj serdecznie wszystkim dziękuję. One mnie motywowały i dodawały sił. Zaskoczyło mnie szczególnie, gdy ludzie pisali, że mój antarktyczny marsz pomaga im w codziennym życiu. Cieszę się, że moja pasja może też na kogoś wpłynąć pozytywnie - kwituje z uśmiechem.

Podróżniczka nie osiada na laurach, ale planuje kolejne wyprawy. Chciałaby pojechać na północ Finlandii i znowu, bez pośpiechu maszerować w samotności.