Tak żyją święci

xwb, ac

publikacja 13.03.2017 12:20

Ś. p. Adelę Buryłę, matkę trzech kapłanów, wspomina syn - ks. Wacław Buryła.

Tak żyją święci Ś. p. Helena Buryła Archiwum rodzinne

Helena Adela Buryła urodziła się 3 lipca 1933 roku w Pruchniku k. Przemyśla w biednej, chłopskiej rodzinie. Miała pięcioro rodzeństwa: trzech braci (Stanisława, Jana i Romana) oraz dwie siostry (Domicelę i Adelę). Rodzicami byli Józef Kos i Zofia Motyka, właściciele kilku niewielkich kawałków pola, które nie pozwalały umrzeć z głodu. W 1941 roku zmarł ojciec Józef, mama Zofia została sama z szóstką potomstwa, co jeszcze bardziej pogorszyło sytuację materialną rodziny. O niełatwej sytuacji materialnej świadczy chociażby fakt, że któregoś dnia Adela (najmłodsza siostra mamy) poprosiła – pokazując tzw. „figę”: „Mamo, daj mi chociaż taki kawałek chleba” – i nie dostała nawet takiego malutkiego kawałka chleba.

Dzieciństwo i młodość Heleny wypełniało pasienie krów, pomoc przy pracach polowych i żniwnych oraz wiele innych obowiązków związanych z prowadzeniem gospodarstwa. Nie były to warunki sprzyjające zdobywaniu porządnego wykształcenia, zatem Helena nie ukończyła ani szkoły zawodowej, ani średniej, zdobyła jedynie wykształcenie podstawowe.

W 1954 roku przyjęła sakrament małżeństwa – wybrankiem jej serca był Tadeusz Buryła. „Owocem” ich miłości była trójka synów: Andrzej i Wacław, którzy urodzili się w Pruchniku, oraz Bogdan, który urodzony w Katowicach na Górnym Śląsku, gdzie rodzice wyprowadzili się w poszukiwaniu pracy. Zamieszkali w Tychach. Mąż znalazł pracę w Łaziskach Górnych w Hucie „Łaziska”. Pracował przy wielkich piecach jako spustowy. Była to bardzo trudna i niebezpieczna praca, dlatego – gdy pociągi miały spóźnienie – Helena wiele razy stała w oknie w obawie, że wydarzył się wypadek w pracy i mąż nie przyjedzie. Helena pracowała chałupniczo. Nie posiadała fachowego wykształcenia, a poza tym chciała być w domu, aby codziennie przygotowywać posiłki, aby ani mąż, ani dzieci, nie wracali do pustego mieszkania, aby dom był prawdziwym domem. Koledzy zazdrościli nam domu – oni mieli lepsze meble, samochody, wyjazdy krajowe i zagraniczne, wysokie kieszonkowe, a my mieliśmy rodziców i ich miłość.

Mieszkanie stanowił pokój z kuchnią – łącznie 36 metrów kwadratowych. Te bardzo skromne warunki lokalowe nie przeszkodziły Helenie i Tadeuszowi w praktykowaniu miłości. Przez kilka lat razem z nimi mieszkała siostra Tadeusza z mężem. Potem przez dwa lata wychowywali syna siostrzenicy, która kończyła studia w Gliwicach. A więc do 5-osobowej rodziny dołączył niemowlak Piotr, na weekendy przyjeżdżali także jego rodzice, a w zimie na kilka miesięcy dojeżdżała jeszcze mama Heleny (nasza babcia Zofia). Mimo niesamowitej ciasnoty lokalowej nie dochodziło do żadnych większych spięć i awantur (tylko miłość potrafi czynić niemożliwe). Poza tym warto wspomnieć, że nasz dom był zawsze pełen ludzi, którzy przychodzili przy okazji i bez okazji, aby pobyć w atmosferze tego domu, aby posiedzieć przy kawie czy herbacie.

Wielkim problemem było słabe zdrowie bliźniaków: Andrzeja i Wacława, którzy, wedle przewidywań położnej, mieli szybko umrzeć… Kłopoty zdrowotne, wizyty u lekarzy, to była proza życia przez wiele lat. Często zdarzały się przyjazdy karetek Pogotowia Ratunkowego, pobyty w szpitalu lub w sanatorium. Rodzice nie tylko jeździli z synami po lekarzach, ale także odwiedzali ich w szpitalu, kupowali owoce mimo niewielkiego budżetu domowego (na wiele rzeczy brakowało pieniędzy). Traktowali swoje dzieci jako wielki skarb – byli wdzięczni Panu Bogu za ten cudowny „prezent”. Helena zawsze była zatroskana o naukę synów, o ich przyszłość, o zdrowie.

W 1973 roku syn Andrzej wstąpił do Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego we Wrocławiu. Rodzice bardzo ucieszyli się tym wydarzeniem. Po roku taki sam krok zrobił syn Wacław, a w 1984 roku zrobił to trzeci syn: Bogdan. Potrójne powołanie kapłańskie w jednym domu jest ewenementem, zdarza się bardzo rzadko.

Na pewno nie było to „owocem przypadku”, ale wiary, atmosfery panującej w domu Heleny i Tadeusza. Od maleńkości oboje byli bardzo wierzący i praktykujący, potrafili wędrować po kilka kilometrów do kościoła (tak było w Pruchniku, tak było też w Tychach). Nigdy nie opuścili Mszy św. niedzielnej, co więcej: byli obecni niemal na wszystkich nabożeństwach majowych, czerwcowych, październikowych, na Drogach Krzyżowych i Gorzkich Żalach…I systematycznie korzystali z sakramentu pokuty. Bardzo często synowie widzieli swoich rodziców na kolanach. W domu mniej mówiło się o Bogu, a bardziej się Nim żyło. Zawsze z ogromną radością gościli kolejnych księży wikariuszy czy proboszczów – wszyscy kapłani w domu Heleny czuli się jak u własnej mamy. Każdy kapłan był dla niej wielką świętością. Cieszyli się każdym powołaniem kapłańskim czy zakonnym (nie tylko swoich synów). Właściwie każdego kapłana traktowali jak swojego syna.

Helena bardzo przeżywała nadawanie synom kolejnych urzędów, ich święcenia i rozpoczynanie posługi na kolejnych placówkach. O dojrzałości i głębi wiary Heleny świadczą słowa, które wypowiedziała po święceniach kapłańskich: „Kiedy studiowaliście, wiedzieliśmy, że potrzebujecie dużo modlitwy, a teraz, po święceniach, potrzebujecie jej jeszcze więcej. Zawsze będzie wam towarzyszyć moja modlitwa. Bądźcie dobrymi kapłanami.!”

Kiedy synowie zostali proboszczami (stało się to w 1990 roku) Helena całkowicie poświęciła się im i Kościołowi. Razem z mężem zamieszkała w Boguszycach k. Oleśnicy, gdzie proboszczem został syn Wacław. Była nie tylko matką, ale także najcudowniejszą gospodynią – tę piękną funkcję pełniła całkowicie nieodpłatnie. Już wtedy stała się autorytetem dla tamtejszych parafian, swoją postawą dawała niesamowite świadectwo. W 1994 roku mężowi Tadeuszowi amputowano obydwie nogi. To zadecydowało, że przeniosła się z nim do Krośnic, gdzie proboszczował drugi syn, Andrzej. W jego parafii mieszkało wielu lekarzy i pielęgniarek, co ułatwiało opiekę nad mężem. Przez dwanaście lat z ogromną miłością służyła kalekiemu mężowi, a robiła to z całkowitym zaangażowaniem i bez słowa skargi. Całkowicie zapominała o sobie, wszystko i wszyscy byli ważniejsi niż ona sama. W tych ekstremalnych warunkach realizowała miłość, którą ślubowała przy ołtarzu. Rodzice żyli w sakramencie małżeństwa 52 lata.

Przez ponad 22 lata Helena pełniła rolę gospodyni na krośnickiej parafii. Tę niełatwą funkcję wykonywała całym sercem, całkowicie nieodpłatnie. Co więcej: przez ten czas prawie całą emeryturę przeznaczała na potrzeby parafii, czyli była największym sponsorem krośnickiej wspólnoty. Żyła tą parafią, cieszyła się ze wszystkiego, co się w niej dokonywało – także w związku z wyposażeniem wnętrza kościoła (rzeźbiona droga krzyżowa, figura św. Maksymiliana, figura Matki Bożej Fatimskiej, piękny wystrój prezbiterium…). Razem z mężem ufundowała stację plenerową Drogi Krzyżowej i rzeźbioną stację Drogi Krzyżowej w kościele, w 2016 roku ufundowała maryjną kapliczkę, która obecnie stoi przed plebanią. Uczestniczyła we wszelkich zbiórkach, jakie miały miejsce w parafii: w comiesięcznych zbiórkach na Radio Maryja (kochała to Radio całym sercem – towarzyszyło jej we dnie i w nocy) oraz wielu innych. Zawsze miała swój udział w Tygodniu Miłosierdzia czy konkretnych działaniach Caritasu. Prawie co roku ze swojej skromnej emerytury kupowała ileś worków ziemniaków z przeznaczeniem na seminarium duchowne – kiedy klerycy przyjeżdżali po odbiór darów, zawsze byli po matczynemu ugoszczeni. Przez plebanię w Krośnicach przewinęło się wielu ludzi, m.in. poeci przyjeżdżający na spotkania autorskie, kapłani i siostry zakonne z Ukrainy, Białorusi czy Rosji, którzy przyjeżdżali, aby zebrać środki materialne potrzebne do ich pracy. Doświadczali ogromnej życzliwości i gościnności Heleny, wszyscy odjeżdżali obdarowani przez nią – choćby ciastem, kanapkami, własnoręcznie zrobionym sokiem z pigwy, słoikiem z bigosem... Wolała obdarowywać niż być obdarowaną. Bardzo wielu parafian traktowało ją jako swoją mamę, była bliska ludziom, serdeczna, życzliwa. Przeżywała radości i kłopoty tych, których znała. Codziennie modliła się w intencji parafii i parafian.

Helena była wzorem gorliwego chrześcijanki. Często korzystała ze spowiedzi. Jej największą miłością była Msza św., zaś największym nieszczęściem była niemożność pójścia do kościoła (miało to miejsce w końcówce życia, w związku z problemami zdrowotnymi. Uczestniczyła w Eucharystii, zamawiała bardzo dużo Mszy św. w intencji zmarłych i żywych (około 30 co roku) – często traktowała to jako najbardziej wartościowy „podarunek”.

Helena dobrze czuła się przy Jezusie, do kościoła przychodziła godzinę przed Mszą św., kochała adorację. Należy też podkreślić jej miłość do Matki Bożej. Co miesiąc wyjeżdżała na Jasną Górę w I soboty miesiąca, uczestniczyła w pielgrzymkach do maryjnych sanktuariów; codziennie (kilkakrotnie) odmawiała Różaniec. Była człowiekiem umartwienia. W czasie każdego Adwentu czy Wielkiego Postu – a także przy innych okazjach – podejmowała konkretne postanowienia.

Potwierdzeniem jej wiary było całe życie. Otrzymała medal „Pro Ecclesia et Pontifice”, najwyższe odznaczenie, jakie może otrzymać osoba świecka w Kościele. Helena była osobą pokorną, bardzo skromną – do samego końca broniła się przed przyjęciem tego medalu uważając, że nań nie zasłużyła.

W jej życiu nie brakowało krzyża. Najpierw było dzieciństwo przeżywane w biedzie, potem lata ciężkiej pracy, następnie kłopoty zdrowotne dzieci i męża, potem własne, a także różne trudności w parafii.

(…)

Było widać, że ciągle żyje miłością i chce służyć do końca. Nic dziwnego, że bardzo wielu ludzi z różnych miejscowości i parafii na wiadomość o jej śmierci miało łzy w oczach. Właśnie taki ślad zostawiają po sobie ludzie wielcy i święci. Całe jej życie miało smak miłości, dlatego było jak magnes.

Helena zmarła w nocy 27 lutego 2017 roku w klinice przy ul. Koszarowej na oddziale neurologicznym (mimo wspaniałej opieki medycznej). Jej pogrzeb odbył się w Krośnicach 4 marca. W jej pogrzebie wzięło udział aż czterech biskupów: bp Leon Dubrawski z Kamieńca Podolskiego (Ukraina), bp Stefan Regmunt (bp senior diecezji zielonogórsko-gorzowskiej), bp Edward Janiak (ordynariusz diecezji kaliskiej) i bp Józef Kiciński (bp pomocniczy archidiecezji wrocławskiej) oraz wielu znamienitych gości.

(…) Odeszła z oczu – pozostała w pamięci i sercu. Pokazała jak pięknie można żyć i jak wiele dobra można uczynić będąc zwyczajnym, prostym człowiekiem. Myślę, że można ją określić tymi słowami, jakimi niektórzy Hindusi określali Matkę Teresę z Kalkuty: „Ona była żywą Ewangelią!”