“Mirandolina” - komedia prorocza?

Anna Jezierska-Migoń

publikacja 05.04.2017 12:38

Do sztuki granej od 2 kwietnia na scenie Kameralnej Teatru Polskiego we Wrocławiu pasowałby podtytuł “Parada oszustów”. To czarna komedia, ubaw po pachy, ale z gorzkim zakończeniem.

 “Mirandolina” - komedia prorocza? Rzecz dzieje się we włoskim kurorcie Wiktoria Matyja

Włochy, lata 50. XX w., kurort nad Adriatykiem, gospoda, którą prowadzi piękna właścicielka otoczona wianuszkiem adoratorów. Wzdychają, próbują podbić serce Mirandoliny, kobiety pięknej i majętnej. Baron robi jej drogie prezenty, bo diamenty, jak wiadomo, są największym przyjacielem kobiety. Jest i młodzian - stroszy pióra, jak paw, ale jest goły, jak święty turecki i bardzo chciałby ożenić się z gospodą. Największym graczem wydaje się w tym gronie kelner. Postanawia rozpracować całe to towarzystwo. Na pierwszy rzut oka przezabawna postać: o wyglądzie wsiowego Presleya, potrafi kraść nawet… zębami. Księdza, który złapał go na kradzieży w kościele, utopił w święconej wodzie. Tak to jest na świecie, że jeden drugiego gniecie.

W zbiorniku pełnym piranii pojawiła się jednak jeszcze większa ryba, bardziej żarłoczna i przebiegła. Kelner próbuje złapać ją w sidła, ale sam trafia na wędkę.

Tą wielką rybą jest... dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu, Cezary Morawski. Gra w “Mirandolinie” jedną z głównych postaci, mimo że tak naraża się na hejt. W Polskim grupka aktorów od początku jego wyboru na stanowisko dyrektora ten wybór kontestuje i nie przebiera w środkach. Morawski zaś udowadnia, że jest sprawnym organizatorem. “Mirandolina” to kolejna premiera za jego kierownictwa w Polskim. Zagrał fenomenalnie – mocnego faceta. Owszem, ma chwilę słabości, ale szybko przywołuje się do porządku. Jest konsekwentny do bólu. Mirandolina i kelner, którzy próbowali go ugryźć, sami połamali sobie zęby. “Mirandolina” urasta do rangi symbolu. Jest symptomatycznym obrazem polskich scen dramatycznych. Rozpolitykowani aktorzy mogą strzelić sobie w kolano. Publiczność ich narracji nie kupi, a po co komu teatr bez widzów?

Peter Turrini, austriacki dramatopisarz, napisał “Mirandolinę” posiłkując się dramatem mistrza komedii, Goldoniego. Zmienił jedynie realia – z XVIII w. na XX w. “Mirandolina” odczytywana jest jako krytyka kapitalizmu. Ale czy słusznie? Od kiedy człowiek wymyślił pieniądz, zawsze go pożądał i potrafił się zeszmacić, by go zdobyć. Nie w ustroju, ale w ludzkich postawach tkwi więc problem. Brak elementarnej uczciwości niesie opłakane skutki dla jednostki i szerzej - dla społeczności. Tak to jest, gdy nikt nie przestrzega zasad, wszyscy wszystkich oszukują, miłość traktowana jest instrumentalnie, a zatem de facto jest uczuciem obcym, a liczy się tylko jedno - kasa.

“Mirandolinę” wyreżyserował Bartłomiej Wyszomirski, który temat potraktował bardzo na serio, choć komediowo. Dowcip aż iskrzy, “Mirandolina” bawi momentami do łez, pozwala choć na chwilę zapomnieć o Bożym świecie, mimo że opowiada o jego mrocznej stronie. Michał Chorisiński zagrał kelnera-cwaniaczka z takim wdziękiem, jakby urodził się na Sycylii. Cezaremu Łukaszewiczowi wprawdzie nie udało się rozkochać scenicznej “Mirandoliny”, ale to wyjątkowo zimna ryba. Gdyby użył środków scenicznych w życiu codziennym, mielibyśmy setki złamanych serc. Marcin Rogoziński awansował do roli barona i zagrał rzeczywiście jak arystokrata sceny. Oczy widzów skierowane są jednak głównie na głównych bohaterów: Aldonę Struzik (Mirandolina) i Cezarego Morawskiego (Cavaliere Rippafrata). Mirandolina używa prześcieradła niczym fetysza. Ma w sobie zarówno siłę, jak i kruchość kobiety. O mały włos Cavaliere Rippafrata (grany przez Cezarego Morawskiego) uległby temu czarowi. Ostatni głos należy jednak do niego. Pozbawia złudzeń. Czyżbyśmy dostali spektakl proroczy o zakończeniu konfliktu w "Polskim"?

“Mirandolina”: przekład Jacek Lachowski, reżyseria Bartłomiej Wyszomirski, scenografia i kostiumy Iza Toroniewicz, muzyka Tomasz Lewandowski, prapremiera polska 2 kwietnia, Teatr Polski we Wrocławiu, scena kameralna.