Przed 20 laty - wielka woda

ks. Jakub Łukowski, Jolanta Sąsiadek

publikacja 07.07.2017 18:43

Na początku lipca zaczęło lać. Po trzech dniach opadów rzeki w wielu miejscach osiągnęły niebezpiecznie wysokie stany, a deszcz padał dalej. 10 lipca Odra wylała w Opolu. Jako wrocławianin chciałem wierzyć słyszanym w telewizji zapewnieniom, że moje miasto jest bezpieczne...

Przed 20 laty - wielka woda W 1997 r. redakcja wrocławskiego "Gościa" również musiała się ewakuować z ul. Trzebnickiej we Wrocławiu Archiwum GN

Archiwalny artykuł z GN nr 27 z 2007 r.

„Szok!” – tego określenia najczęściej używają ludzie pytani o wspomnienia sprzed lat. Wielu do tej pory nie umie mówić spokojnie o tamtych wydarzeniach, bo zbyt dużo wtedy przeszli i stracili... O szoku mówią również ci, którzy sami bezpośrednio nie ucierpieli, lecz widzieli, jak potężna może być siła natury i jak słaby jest wobec niej człowiek. Ja na przykład nie zapomnę do końca życia widoku bloków na wrocławskim Kozanowie zalanych do wysokości drugiego piętra. Pewnie dlatego, że dzieciństwo spędziłem w blokowisku na sąsiednim osiedlu.

„Nie mam żalu”

Michał w czasie powodzi przebywał na wakacyjnym wyjeździe. O tym, co działo się we Wrocławiu i okolicach, dowiadywał się głównie z mediów. Jego rodzinny dom znajduje się w Świętej Katarzynie pod Wrocławiem. Z informacji, które do niego docierały, wiedział, że tereny na południowy wschód od miasta były jednymi z tych, w których powódź poczyniła największe zniszczenia. Kiedy woda opadła, mógł w końcu wrócić do domu. – To, co zobaczyłem po powrocie, zrobiło na mnie bardzo przygnębiające wrażenie – wspomina Michał. – Rzeczywistość okazała się znacznie bardziej wymowna niż wszystkie relacje, jakie oglądałem wcześniej w telewizji. Przejeżdżałem przez zalane Radwanice, widziałem pozalewane domy i podwórka wzdłuż drogi. O tym, że w naszym domu również była woda, wiedziałem już przed przyjazdem do Świętej Katarzyny. Na miejscu zobaczyłem ślady po wodzie na ścianach domu i pozalewane sprzęty. Jednak najgorszą wiadomością była dla mnie i mojej rodziny ta o śmierci dziadka... Dostał zawału, gdy przeprawiał się przez wodę.

Michał nie ma dziś do nikogo żalu, choć wiadomo, że były publicznie podnoszone i dyskutowane kontrowersje wokół sposobu prowadzenia akcji ratunkowej. – Chowanie w sercu takich żali nie prowadzi do niczego dobrego. Nie próbowałem nawet dowiadywać się, czy udowodniono komuś jakieś błędy. Myślę, że ci, którzy pracowali przy akcji przeciwpowodziowej, robili to, co uważali w tamtej, skrajnie trudnej sytuacji za słuszne i najlepsze.

Uratować życie

W piątek 11 lipca woda przerwała wał przeciwpowodziowy w Siechnicach. Żywioł zaatakował tak nagle, że wielu mieszkańców nie zdążyło nawet pomyśleć o ratowaniu dobytku. Łukasz Głowała wspomina, że gdy z rodziną oczekiwał na ewakuację śmigłowcem na dachu swojego domu, jego ojciec Stanisław Głowała popłynął do należącej wtedy do Akademii Rolniczej obory, by ratować znajdujące się tam bydło. Pan Stanisław narażał własne życie, by uwolnić krowy z łańcuchów, którymi były poprzywiązywane do stanowisk. Dzięki jego poświęceniu część zwierząt udało się uratować. On sam został zabrany z dachu obory helikopterem. Na spotkanie z rodziną musiał poczekać, gdyż trafił w inne miejsce, niż jego najbliżsi.

– Poziom wody w naszym kościele osiągnął 260 centymetrów – opowiada ks. Stanisław Danicki, proboszcz parafii pw. Niepokalanego Serca NMP. – O trzeciej w nocy usłyszałem komunikat, że Siechnice są bezpieczne. A wtedy właśnie zaczęło nas zalewać. Wyszedłem przed dom, żeby zabrać samochód, jednak woda była już tak wysoka, że musiałem wrócić na plebanię – wspomina kapłan. Zdarzały się sytuacje, że woda wdarła się do domów, podczas gdy ludzie spali. Zatrzymywała również uciekających samochodami. Większość mieszkańców została ewakuowana, jednak część osób nie chciała opuścić domostw. – Siedzieli na strychach, karmili kury – mówi ks. Danicki. Bywało, że gdy po zalanym terenie pływały amfibie z ratownikami, ludzie ukrywali się w domach, by nie zostać zmuszonymi do ewakuacji. - W najcięższej sytuacji były osoby chore, które nie mogły dostać się do lekarza. W jednym z domów na strychu zmarł człowiek, a pomoc dotarła tam dopiero po dwóch dniach. Ratownicy znaleźli żonę i ciało jej męża – opowiada ks. Danicki.

Eucharystia na dachu

Zetknięcie z kataklizmem dla wielu dotkniętych nim osób okazało się zbyt wielką tragedią. – W 1997 r. do czasu powodzi mieliśmy 8 pogrzebów. Do końca roku pochowaliśmy natomiast jeszcze 30 osób. Ludzie chodzili jak obłąkani, wielu z nich potraciło cały swój majątek – wspomina ks. Danicki. W niedzielę 13 lipca zdecydował się odprawić Mszę św. Kościół był zalany, więc ustawił prowizoryczny ołtarz na dachu plebanii, przy którym oprócz niego zgromadzili się gospodyni i... dwa psy. – Zacząłem śpiewać pieśń na wejście, lecz głos mi się załamał. Mszę jednak odprawiłem. Razem ze mną modlili się parafianie w okolicznych domach – opowiada kapłan.

Przyzwyczajony do powodzi

Oliwier Szymczakowski kończy właśnie studia na wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych. Od dziecka mieszka na wrocławskim Jarnołtowie. Jego trzynastohektarowe gospodarstwo znajduje się u zbiegu rzek Bystrzycy i Strzegomki. W lipcu 1997 r. w jego domu było 2 metry wody. Jak wielu innych powodzian przeżywał wtedy strach i dramat ewakuacji. Jednak do corocznych powodzi jest przyzwyczajony. – Żyję w bardzo urokliwym miejscu, jest tutaj cudowna przyroda, ale niestety nie jest to najszczęśliwsze miejsce do zamieszkiwania przez ludzi – mówi Oliwier. – Ja i moi sąsiedzi  jesteśmy zalewani raz, dwa razy w roku. Ostatnio woda wdarła się do mojego domu w ubiegłym roku, ale nie zawsze sytuacja jest aż tak dramatyczna. Po studiach chciałbym się stąd wyprowadzić. Myślę, że może znaleźć się ktoś chętny, kto kupiłby ten teren do celów rekreacyjnych – mówi Oliwier.

Wspomnienie Jolanty Sąsiadek:

Koniec urlopu 1997 r. był najdramatyczniejszy w moim życiu. Znad morza skontaktowaliśmy się z krewnymi w podtopionym Raciborzu. Ich niewyobrażalne opowieści o powodzi robiły większe wrażenie niż telewizyjne relacje. Mieszkańcy zalanego Kłodzka i Barda nie otrząsnęli się jeszcze po kataklizmie, który zaskoczył ich w nocy z 7 na 8 lipca. Opole walczyło z wielką falą. Wracając do Wrocławia, nie wiedzieliśmy, co w nim zastaniemy. W oficjalnych komunikatach władze zapewniały, że miasto nie ucierpi. Prognozy synoptyków i znawców tematyki powodziowej były zgoła inne... Sępolno, na którym wówczas mieszkałam, tak jak Biskupin i Zalesie, otoczone Starą Odrą i jej kanałami, naturalnie było jednym z najbardziej zagrożonych osiedli. Kiedy włodarze Wrocławia spisali je na straty, ich mieszkańcy stanęli do walki z żywiołem. Całymi rodzinami szli na wały z workami i łopatami, by ratować swoje domy, ale także park Szczytnicki, Halę Ludową i najmocniej atakowane przez wielką falę zoo. Pamiętam dylemat: wynosić najcenniejsze sprzęty na strych czy usypywać wały nad Odrą. Zwyciężyło to drugie i to była najlepsza decyzja. Inicjatywa, determinacja i wiara ludzi uratowały ten rejon Wrocławia. Nasze osiedla zostały odcięte od reszty miasta, ale nie zatopione... Po urlopie, w poniedziałek 14 lipca, nie dostałam się do redakcji przy zalanej ul. Trzebnickiej, ale z kolegami dotarłam na plebanię w Mirkowie, gdzie przygarnął na proboszcz ks. Wacław Kuriata. Wrocławski GN mimo wszystko pracował…

ZDJĘCIA