Jak orły na niebie

Gość Wrocławski 28/2012

publikacja 12.07.2012 00:00

Rekreacja. O tym, aby oderwać się od ziemi, marzyli ludzie od zawsze. Dziś, dzięki rozwojowi technicznemu, wielu może pozwolić sobie na latanie samolotami. Jest coraz taniej i szybciej, ale czy towarzyszą nam jeszcze jakiekolwiek związane z tym emocje? Szybownicy czerpią przyjemność nie z osiągania celów, ale z samego przebywania w powietrzu.

Niektórzy mówią, że inspiracją do rozpoczęcia ich lotniczej przygody była karuzela w wesołym miasteczku. Jak mówi Jerzy Sabadasz, instruktor Aeroklubu Wrocławskiego, nie ma to jednak żadnego przełożenia na decyzję o rozpoczęciu podbijania przestworzy. – Tam straszy się ludzi, a szkoląc pilotów, pokazujemy, że człowiek, gdy dostanie skrzydła, może być jak ptak.

Wielka pasja

– To się zaczęło bardzo dawno i ja nie do końca pamiętam, dlaczego – mówi o swoim zainteresowaniu pan Jerzy. – Urodziłem się i mieszkałem we Lwowie, w dzielnicy, nad którą przelatywały samoloty. Gdy przeprowadziłem się do Wrocławia, miałem 9 lat i wtedy moja pasja zaczęła mnie „męczyć”. Zacząłem od modelarstwa, a potem uczyłem się latać szybowcem, samolotem i balonem. Wojna we Wrocławiu zakończyła się 9 maja 1945 r., a już w sierpniu powstał wrocławski aeroklub na Gądowie Małym. Do jego działalności wykorzystywano infrastrukturę niemieckiego lotniska. Dziś w tym miejscu pozostały stare hangary, które zmieniły swoje przeznaczenie na warsztaty, magazyny i sklepy, oraz... nazwy ulic: Szybowcowa, Lotnicza czy bulwary Dedala i Ikara. – Oczywiście w 1945 r. byłem jeszcze za młody, by móc latać. W tym czasie moim jedynym związkiem z samolotami było to, że zbierałem ich powojenne pozostałości, których we Wrocławiu było całkiem sporo.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.