Jest nadzieja

Karol Białkowski

W ostatnich miesiącach dużo uważniej śledzę możliwości wynikające z naprotechnologii. Można być zafascynowanym wynikami, jakie osiąga. Tylko dlaczego ciągle ma tylu przeciwników?

Jest nadzieja

„Co wy możecie o tym wiedzieć?” – usłyszeliśmy z żoną wyrzut pewnej osoby, gdy dowiedzieliśmy się, że ma problemy z poczęciem dziecka. No właśnie. Teoretycznie w ogóle nas to nie powinno obchodzić. Jesteśmy szczęśliwymi rodzicami i mamy wiele różnych swoich problemów, więc po co jeszcze się wcinać komuś z „dobrymi radami”. Nie da się jednak przejść obojętnie obok problemu znajomych, którzy z pewną zazdrością spoglądają na naszą córkę. Mam wrażenie, że nie tylko my spotykamy się z tego typu reakcją na zachętę do dowiedzenia się więcej o napro.

Tymczasem nie trzeba się znać, żeby promować coś, co może być (ja jestem przekonany, że jest) skuteczne. Wiedza na temat leczenia metodą naprotechnologii jest wśród społeczeństwa bardzo uboga, jeśli w ogóle jest. Jedynym rozwiązaniem dla problemu bezpłodności jest ponoć in vitro, czyli zajęcie się skutkiem, a nie przyczyną. OK. Trzeba się zgodzić, że jest to jakieś rozwiązanie, choć jako katolicy go nie akceptujemy. Cudowność in vitro nie jest tak wielka, jak jesteśmy o tym przekonywani. Jego skuteczność to tylko kilka procent, a więc wiele par i tak odchodzi z kwitkiem (czyt.: bez dziecka). Śmiem twierdzić, że dodatkowo są poranieni i zniszczeni psychicznie. To dlatego, że metoda nie skupia się na rodzicach, tylko na celu, jakim jest dziecko. I tu dochodzimy do sedna. Poczęcie dziecka wedle zamysłu Bożego ma być owocem miłości małżeńskiej wyrażonej w akcie seksualnym. Nazwałbym to procesem budowania rodziny, dzięki któremu powstają głębokie relacje najpierw między małżonkami – rodzicami, a potem również między nimi a ich dziećmi. Naprotechnologia zajmuje się leczeniem wieloaspektowym – szuka przyczyn niepłodności i próbuje znaleźć możliwości ich leczenia. Jednak celem jest również zadbanie o psychiczną i duchową kondycję pacjentów.

To nie jest tak, że wszyscy, którzy się zdecydują na leczenie naprotechnologią, będą mieli własne potomstwo. Pewnych rzeczy nie da się „przeskoczyć”, podobnie jak w przypadku in vitro. Jednak jak się okazuje, wiele przypadków można rozwiązać za pomocą konsekwentnego i wytrwałego obserwowania organizmu i przez analizę wyników tej obserwacji. Dzięki temu znalezienie odpowiedniej formy leczenia jest możliwe.

Co jeszcze przekonuje, że naprotechnologia ma przyszłość? W Polsce od dawna zapatrzeni jesteśmy na to, co jest popularne na Zachodzie. Jedne rzeczy są gorsze, inne lepsze. W USA napro funkcjonuje od wielu lat i lekarze są zgodni, że daje zupełnie nowe możliwości parom borykającym się z bezpłodnością. Na szczęście ten fakt nie umknął środowisku medycznemu w naszym kraju. Na razie licyba lekarzy zajmujących się naprotechnologią jest jeszcze niewielka, ale to się zmienia.

W ostatnim czasie pojawiła się dobra informacja dla mających problemy z płodnością par mieszkających na Dolnym Śląsku. We wrześniu odbył się kurs dla instruktorów i lekarzy naprotechnologów, po raz pierwszy zorganizowany na terenie naszego kraju. Reprezentacja z naszego regionu była bardzo duża – 5 lekarzy i 7 instruktorów. O tym, jak sytuacja może się zmienić, niech świadczy fakt, że do tej pory we Wrocławiu był tylko jeden instruktor i żadnego lekarza... Od października dostępność naprotechnologii będzie więc zdecydowanie większa.

Kolejnym jasnym punktem i nadzieją dla par pragnących potomstwa jest propozycja Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu (do tej pory Akademia Medyczna). Od października ruszają wykłady fakultatywne dla studentów wydziału lekarskiego dotyczące  metod rozpoznawania płodności. To milowy skok i zauważenie przez uczelnię, jak bardzo ważna w leczeniu niepłodności jest diagnostyka. Miejmy nadzieję, że większa dostępność naprotechnologii w naszym mieście spowoduje, że wyrażonych z bólem zarzutów w stylu „co wy możecie o tym wiedzieć” będzie mniej, a szczęśliwych rodzin, które poradziły sobie z problemem niepłodności, zdecydowanie więcej.