Miłość z JP II

Ewelina Stec-Pietrzak

|

GN 17/2011

publikacja 02.04.2014 14:37

Był styczeń 2010 r. Tej zimy, jak nigdy wcześniej, traciłam siły, a razem z nimi nadzieję i wiarę w Pana Boga... I jak nigdy wkurzało mnie, gdy słyszałam: „Będzie dobrze, tylko zaufaj Jezusowi i módl się do Niego za wstawiennictwem Jana Pawła II”. Przecież Oni zapomnieli o mnie...

Miłość z JP II Ewelina i Mariusz dziś cieszą się nie tylko sobą, ale także potomstwem fot. Maciej Pietrzak / Archiwum GN

Sprawność i siły odzyskane na turnusach rehabilitacyjnych w sierpniu i październiku 2009 r. uleciały jak ptaki do ciepłych krajów na zimę. Boże Narodzenie spędzone z przyjaciółmi, którzy okazali się mniej przyjacielscy, niż sądziłam, dołożyło stresów. Mroźne dni i złe emocje zaowocowały pogarszającym się samopoczuciem – stwardnienie rozsiane (SM) nie lubi mocnych przeżyć i ekstremalnej pogody.

Było coraz gorzej. W niektóre dni nie mogłam przejść 100 m, nawet o kulach. Pewnego wieczora, siedząc przed telewizorem, zaczęłam cała sztywnieć. Miałam wrażenie, że najdrobniejszy ruch głową spowoduje złamanie kręgosłupa. Z minuty na minutę traciłam władzę w całym ciele, a także oddech. Resztkami sił powiedziałam mamie, że się duszę. Nie pamiętam, jak znalazłam się w brodziku, pod strumieniem ciepłej wody. Początkowo nic nie czułam i tylko, jakby z oddali, słyszałam głos mamy stojącej przy mnie i pocieszającej.

Kiedy sztywne mięśnie zaczęły odpuszczać, a mój oddech był coraz głębszy, usłyszałam stanowczy głos: „Albo wiozę cię na pogotowie, albo dzwonimy po jakiegoś lekarza, który powie nam, co robić w takich sytuacjach”. Minęło jeszcze trochę czasu, zanim zrozumiałam, o co chodzi mamie. O szpitalu nie chciałam słyszeć, bo mimo upływu ponad dwóch lat wciąż pamiętałam koszmarny pobyt na oddziale neurologii i boleśnie odczuwałam skutki wykonanej tam punkcji. Mama, nie czekając na moją decyzję, zadzwoniła do naszej lekarki pierwszego kontaktu, która pochwaliła pomysł z ulokowaniem mnie pod prysznicem i zaprosiła na wizytę, by przepisać mi leki zwiotczające mięśnie. Sugerowała też konsultację neurologiczną i rehabilitację. Ta ostatnia rada sprawiła, że przypomniałam sobie fizjoterapeutów z Dąbka, gdzie odbyłam turnusy rehabilitacyjne.

Wirtualna zażyłość
Był późny wieczór. Tylko Mariusz, masażysta, który podczas pobytu w ośrodku rehabilitacyjnym zrobił na mnie wrażenie bardzo zatroskanego o pacjentów, a zarazem pogłębiającego swoją wiedzę i umiejętności, odebrał telefon ode mnie. Pracował drugi rok z chorymi na SM i sporo wiedział o naszych problemach i sposobach radzenia sobie z nimi. Był zaskoczony, że do niego dzwonię, ale wysłuchał mnie cierpliwie, odpowiedział na moje pytania i udzielił porad. Przez kolejne dni dzwoniliśmy do siebie – Mariusz z pytaniem o moje samopoczucie, ja z podziękowaniami za jego troskę i zainteresowanie. Chętnie podpowiadał też ćwiczenia skuteczne dla chorych na SM rehabilitantce, która w tym trudnym okresie choroby pomagała mi stanąć na nogi.

Z biegiem czasu krótkie rozmowy telefoniczne zamieniliśmy na kontakt przez skype’a. Coraz rzadziej rozmawialiśmy o mojej chorobie, a częściej o nas. Wymienialiśmy poglądy na różne tematy, dzieliliśmy się przeżyciami. Z dnia na dzień zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak wiele nas łączy. Słuchaliśmy podobnej muzyki, chodziliśmy na te same filmy, czytaliśmy tych samych autorów. Łączyły nas też wspólne marzenia o dalekich podróżach, fascynacja morzem i przyrodą. Zgadzaliśmy się w tak wielu sprawach, że czasem aż trudno było nam w to uwierzyć. A kiedy mieliśmy inne poglądy na jakiś temat, potrafiliśmy o tym dyskutować, nie kłócąc się, tylko dochodząc do wspólnych wniosków. Rozmowy na skype’ie bardzo nas zbliżyły.

Tym bardziej że przez ponad rok choroby w moim rodzinnym Wrocławiu, poza jedną koleżanką z pracy, która mnie nie opuściła, a dziś jest moją najlepszą przyjaciółką, nie udało mi się znaleźć rówieśników, którzy zaakceptowaliby moją niepełnosprawność i mimo niej zbliżyli się do mnie. Nie ukrywam, że ja sama też nie potrafiłam dotrzeć do tych, którzy deklarowali chęć spotkań, gdy będę na to gotowa. Większość z nich założyła rodziny, wszyscy pracowali, mieli swoje towarzystwo, a ja – bez znajomych, bez pracy – czułam się wyrzucona na margines. Kontakty z chorymi na SM, poznanymi w Dąbku, były sporadyczne. Wiedziałam, że mogę liczyć na pomoc i życzliwość najbliższej rodziny i wielu przyjaciół mojej mamy, ale to zupełnie inne pokolenie... Mariusz stawał mi się coraz bliższy. Zaczęliśmy nieśmiało, między wierszami, napomykać o wspólnej przyszłości. Byłam zdecydowana przenieść się z Wrocławia do Ciechanowa, gdzie mieszkał Mariusz.

 

To nie przypadek!
2 kwietnia 2010 roku był Wielki Piątek. Tego dnia Mariusz pierwszy raz odwiedził Wrocław. Ku zaskoczeniu mojej mamy postanowił przyjechać do mnie na Wielkanoc. Właśnie wtedy, gdy spotkaliśmy się po ponad dwóch miesiącach wirtualnych rozmów, zrozumieliśmy, że zakiełkowało w nas prawdziwe uczucie.

Rozmowy o nim nabrały konkretnych kształtów, po kilku miesiącach, gdy dyrekcja ośrodka w Dąbku nie przedłużyła z Mariuszem umowy o pracę. Razem zaczęliśmy przez internet szukać zatrudnienia dla niego – najpierw w jego rodzinnych stronach, a gdy tam się nie udało, na Dolnym Śląsku.
Paradoksalnie w miejscach, gdzie zapewniano nas, że masażysta jest bardzo potrzebny, odrzucano ofertę Mariusza, bo... skończyły się kontrakty z NFZ. Był koniec września 2010 roku.

W sobotę 16 października Mariusz przyjechał do Wrocławia i... poprosił mnie o rękę. Byłam bardzo szczęśliwa, a moja mama, która pierwsza się o tym dowiedziała – ogromnie zaskoczona. Wiedzieliśmy z Mariuszem już wtedy, że chcemy zamieszkać na Dolnym Śląsku i tutaj budować naszą przyszłość. Gdy w listopadzie mój narzeczony dostał pracę, zaczęliśmy myśleć o ślubie. Zaproponowałam sakrament małżeństwa w pierwszą rocznicę początku naszej miłości, 2 kwietnia, a Mariusz bardzo się ucieszył i poparł mój pomysł.

W paschalne dni 2010 roku rozpierała nas nie tylko radość zmartwychwstania Jezusa, ale także rodzącego się uczucia. Wtedy była Wielkanoc, a rok później Wielki Post nie stał się dla nas przeszkodą w złączeniu naszego życia. W wyborze tej daty utwierdziła nas moja mama. Kiedy z obawą zapytaliśmy, czy to dobry czas na ślub, zapytała: „Dlaczego wybraliście ten dzień?” W odpowiedzi usłyszała, że to rocznica naszej miłości. Wtedy powiedziała do mnie: „Nie tylko! 2 kwietnia, gdy Jan Paweł II wrócił do domu Ojca, zdecydowałaś, że pojedziesz na pogrzeb papieża. Kiedy wyruszałaś do Rzymu, zaczęłam modlić się za przyczyną Jana Pawła II o wyprostowanie dróg twojego życia, o miłość dla ciebie i o dobrego męża. Mijały lata, ty podejmowałaś kolejne życiowe decyzje, nie zawsze trafne, a ja nie ustawałam w modlitwie, ufając, że nasz wielki rodak pomoże ci, nie zawiedzie i nie opuści. Skoro więc Mariusz oświadczył ci się 16 października, w 32. rocznicę wyboru Karola Wojtyły na papieża, a ślub chcecie wziąć 2 kwietnia, w 6. rocznicę śmierci Jana Pawła II, to nie jest przypadek. Gratuluję Wam wspaniałego patrona waszego małżeństwa!”.

Spokój od Jana Pawła
– Ja, Ewelina, biorę Ciebie, Mariuszu, za męża i ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i wszyscy święci – mówiłam łamiącym się głosem, patrząc mojemu wybrankowi głęboko w oczy. Głos drżał mi też, gdy czytałam Hymn o miłości z Pierwszego Listu do Koryntian św. Pawła (13,1-13). Mariusz starał się być dzielny, gdy czytał fragment z Księgi Mądrości Syracha (26,1-4, 26,13-18) i tylko jego cichy głos zdradzał wzruszenie. Mocne przeżycia, które nim targały, wypłynęły łzami podczas przysięgi małżeńskiej.
Ale po niej oboje nas ogarnęła nieopisana radość.

Czeka nas niełatwa droga i wiele przeszkód przyjdzie nam pokonać, jednak niewyobrażalnie budująca jest świadomość, że wszystko, co nas czeka, będziemy przeżywali razem, we dwoje. Oto właśnie staliśmy się jednością, nie ma już mnie i jego, jesteśmy MY. O trudach, które nas czekają, przypomniał nam w kazaniu ks. Janusz Gorczyca, proboszcz parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Oławie, poproszony przez nas o błogosławieństwo i przewodniczenie ślubnej uroczystości. Podpowiedział nam najlepsze, bo Boże rozwiązania. Towarzyszący nam także przy ołtarzu ks. Andrzej Szyc, proboszcz mojej wrocławskiej parafii Trójcy Świętej, przypomniał nam, że licząc na wsparcie Jana Pawła II, możemy być spokojni.

Im bliższy był dzień naszego ślubu, tym bardziej bałam się, że nogi odmówią mi posłuszeństwa, że nie dojdę do ołtarza, że upadnę, mimo że Mariusz będzie obok mnie. W chwilach największego strachu prosiłam Jana Pawła II, by pozwolił nam godnie przeżyć jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu. I pomógł. Nie zapomnieli o nas Pan Bóg i nasz Patron. Dziękujemy Ci, Janie Pawle II.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.