Ja, pielgrzym

AJ

publikacja 21.07.2015 15:21

Kiedyś robił krzyże. Piękne, oryginale. Każdy chciał mieć coś takiego na swojej ścianie. W pewnym momencie usłyszał od Pana Boga: "Ty nie rób krzyży. Ty weź krzyż".

Ja, pielgrzym Krzyż, jako znak życia, cierpienia i nadziei towarzyszy mu przez całe życie AJ

– Całe moje życie jest związane z pielgrzymką – mówi o sobie. – Gdyby nie kolejne wyjścia na Jasną Górę, gdyby nie „Orzech”, to byłbym dzisiaj w zupełnie innym miejscu. Może byłbym bardzo bogaty. Opływałbym w różne rzeczy, ale pewnie byłbym bardzo pustym człowiekiem.

Znają go wszyscy starzy uczestnicy wędrówek z Wrocławia na Jasną Górę. Od początku istnienia wrocławskiej pielgrzymki zaangażowany był w służbę kwatermistrzowską. – Moja praca polegała wtedy na jeżdżeniu (dosłownie i w przenośni) po pierwszych sekretarzach – opowiada z uśmiechem Jan. – Próbowałem jakoś ich nawracać. Odnajdować w nich te najmniejsze oznaki wiary, czyli inaczej mówiąc, „podbierać ich na Pana Boga”. Dopiero wtedy udawało się załatwić np. salę, w której organizowaliśmy punkt medyczny.

Z Jasiem rozmawiamy w jego mieszkaniu przy ul. św. Jadwigi. Towarzyszy nam szum koncentratora tlenu, do którego jest podłączony. Bez niego nie mógłby oddychać. To efekt powikłań po przeszczepie szpiku kostnego. Wydolność płuc spadła do 20 proc. i bez dodatkowego tlenu nie może on oddychać. Za oknem widok na kościoły NMP na Piasku, św. Krzyża, św. Marcina. To stąd za kilka dni wychodzić będzie 28. Wrocławska Piesza Pielgrzymka na Jasną Górę. Pielgrzymka, z którą w przedziwny sposób splotła się choroba Jasia.

Ja, pielgrzym   Różaniec i modlitwa nabrały dla Jana szczególnego znaczenia AJ Jej pierwsze symptomy pojawiły się właśnie w drodze na Jasną Górę. – Już na pierwszym postoju poczułem, że coś się ze mną dzieje. Miałem bardzo mało siły, nie mogłem wstać, iść, nieść plecaka i strasznie ciężko oddychałem – opowiada. – Kilka miesięcy później dowiedziałem się, że jestem ciężko chory. Na raka. Wszyscy byli strasznie załamani, a ja... tylko zdziwiony. Zastanawiałem się, co Pan Bóg chce mi powiedzieć, dając taki dar? Jak się chce posłużyć mną i moją chorobą. Poczytywałem sobie to wtedy za zaszczyt.

Wyjście

Rok później, dokładnie w przeddzień wyjścia pielgrzymów spod wrocławskiej katedry, Jan dowiedział się, że pilnie musi zgłosić się do szpitala na przygotowanie do przeszczepu szpiku. Chciał pożegnać wychodzące na pielgrzymkę dzieci, a okazało się, że to one będą musiały go żegnać. Nie mógł powstrzymać łez. – Wtedy pierwszy raz mój syn widział, jak płaczę – opowiada. Widać, że emocje z tamtych chwil są ciągle żywe, bo kiedy o tym opowiada, słowa z trudem przechodzą mu przez gardło. – To była najcięższa chwila w moim życiu. Zdałem sobie sprawę, że to może być ostatnie pożegnanie – dodaje.

Zostało jeszcze jedno pożegnanie. Z człowiekiem, który jest dla Jasia, jak mówi, i przyjacielem, i ojcem, z „Orzechem”, czyli ks. Stanisławem Orzechowskim, przewodnikiem Wrocławskiej Pieszej Pielgrzymki na Jasną Górę i wieloletnim duszpasterzem akademickim. – Czekał na mnie – wspomina. – Usłyszałem wtedy od niego przedziwne, wypowiedziane z przekonaniem słowa: "Będziesz żył!". "Skąd ta pewność?" – zapytałem, a „Orzech” odpowiedział: "Rozmawiałem z Panem Bogiem i powiedziałem Mu: »Bodaj byś mnie wziął, jakbyś miał zabrać ojca tej rodzinie«", i tymi słowami mnie pożegnał. Następnego dnia wyruszyła pielgrzymka, a ja poszedłem do szpitala. Wtedy zaczęło się wielkie cierpienie.

– Były dni, kiedy brałem po kilkaset tabletek, które wyniszczały cały organizm – mówi Jasiu. – Wszystko, co jest we mnie. Dzisiaj mogę powiedzieć, że gdyby nie pielgrzymki, zaczynając od warszawskiej, na którą zabrał mnie tata, poprzez wszystkie te lata pielgrzymowania z Wrocławia, to ta chemia, razem z moim szpikiem, wykosiłyby mnie w mojej wierze. Bo można się załamać.

Rozłąka

Trudność związaną z cierpieniem fizycznym potęgował ból rozłąki z bliskimi, ponieważ pacjent w takim stanie musi być całkowicie odizolowany od otoczenia. – Powiedziano mi, że nie może przyjść do mnie kapłan z Komunią – mówi poruszony Jaś. – Jakoś wybłagałem i raz pozwolono, żeby podał mi Komunię w tzw. śluzie. Potem nastały miesiące, kiedy nie mogłem przyjmować Pana Jezusa. Miesiące, kiedy leżałem na łóżku i nie miałem siły odebrać telefonu. Nie mogłem prawie nic powiedzieć. Nie miałem siły zejść z łóżka i podejść do okna, pod którym stała moja żona i dzieci. Ja, pielgrzym, który przeszedł tysiące kilometrów w życiu, idąc na Jasną Górę, nie miałem siły wykonać trzech kroków. To jest może jeszcze większe cierpienie niż choroba – niemożność spotkania się z bliskimi, przytulenia, pocałowania. To jest potworne cierpienie. Chyba coś jest nie tak w naszej służbie zdrowia, że człowieka można zamknąć i nie dopuścić do niego rodziny. A nie dopuścić do chorego człowieka księdza... to jest nieludzkie.

Jaś przyznaje, że nie dałby rady bez wsparcia modlitewnego przyjaciół. Zwłaszcza pielgrzymów. Wie dobrze, że od czasu, kiedy zachorował, cała pielgrzymka modli się za niego. – Niech ksiądz napisze, że im dziękuję – powtarza kilka razy. Modlitwa jest czymś, czego trzyma się jak koła ratunkowego. Przy łóżku jest zawsze różaniec. – Kiedy byłem zamknięty w szpitalnej izolatce, zadzwonił do mnie kapłan z pytaniem, jak się czuję – wspomina. – Potrafiłem tylko odpowiedzieć: "Nie mam siły. Módl się". Wtedy usłyszałem niezwykle piękne słowa, których nigdy nie zapomnę: "Już klękam". To proste zapewnienie musiało mi wystarczyć do końca pobytu w izolatce. Było dla mnie jak Komunia.

Marzenia

– Tak marzę, żeby móc uklęknąć – wyznaje chory. – Tyle razy w życiu wracałem z pracy specjalnie na piechotę, żeby wstąpić do katedry. Choć na chwilę zatrzymać się przed Najświętszym Sakramentem. Ilu ludzi nie docenia tej możliwości? Teraz czuję, jaka to była wielka łaska.

Dzisiaj chorego odwiedza wielu przyjaciół. Większość to znajomi z pielgrzymkowych szlaków, a właściwie trzeba by powiedzieć „pielgrzymi”, bo Jaś wprowadza stanowcze rozróżnienie między tymi, którzy tylko poszli na pielgrzymkę, i tymi, którzy zostali pielgrzymami. – Ja jestem pielgrzymem – podkreśla. – Można o mnie powiedzieć „pielgrzym w stanie zagrożenia życia”, ale pielgrzymem nie przestanę być. Wielu moich przyjaciół unika odpowiedzi na pytanie, gdzie jadą na wakacje. Potem okrężnymi drogami dociera do mnie, że byli w Egipcie, Tunezji czy na Malediwach. Ja nie zamieniłbym pielgrzymki na żadne miejsce na świecie. Dzisiaj, gdyby ktoś powiedział mi, że mogę iść, że zapewni mi wszystkie środki do podróży, to nie wahałbym się ani chwili. Nawet gdyby to wiązało z dużym ryzykiem. Czy może być coś piękniejszego niż śmierć na pielgrzymce? – pyta mnie z uśmiechem i dodaje – Nie wymyśliłem tego sam. Znam człowieka, mojego najlepszego przyjaciela, który gdyby mógł wybrać… też by tak chciał odejść z tego świata.

My domyślamy się, że Jasiowi chodzi o „Orzecha”.

Archiwalne świadectwo sprzed kilku lat.