Mały Phenian

ks. Rafał Kowalski

|

GN 43/2013

publikacja 29.10.2015 11:25

Społeczeństwo. Ta historia jest jeszcze jednym dowodem na to, że grób jest początkiem, a nie końcem życia człowieka.

Mały Phenian Grób Kim Ki-Dok na osobowickim cmentarzu ks. Rafał Kowalski

Zatrzymał się przy nim w 2001 r. reżyser Patrick Yoka. Wracał z pogrzebu swojej babci. Grób był mały, taki, że trzeba się o niego potknąć, by go zauważyć wśród innych nagrobków rozstawionych na polu 5A na wrocławskim cmentarzu „Osobowice”. Bez krzyża, a jedynie z niewielką tabliczką informującą kto pod nim spoczywa: Kim Ki – Dok. Przeżyła zaledwie trzynaście lat. To ona sprawiła, że po pięćdziesięciu latach ożyła historia co najmniej kilku tysięcy osób. Zapomnianych a wręcz wypartych z najnowszych dziejów Dolnego Śląska.

Być może mężczyzna nie zwróciłby uwagi na białą tablicę z koreańskimi i polskimi literami, gdyby nie fakt, iż zmarła odeszła w 1955 r. – Co robiła Azjatka w latach 50. XX w. we Wrocławiu – zapytał swoją przyjaciółkę Jolantę Krysowatą. – Jak to nie wiesz? To się dowiedz. W końcu jesteś dziennikarką – dodał. Rozpoczęło się długie śledztwo.

Było się czego bać

– Byłam w szoku, że nikt nic nie wie, nie ma na ten temat żadnych publikacji, prac naukowych czy książek – wspomina początki swoich poszukiwań słynna Kreska. Nawet ludzie, którzy – jak wszystko na to wskazywało – powinni posiadać wiedzę o losach Kim Ki-Dok opowiadali jej wszystko tak, jakby udzielali wywiadu do „Trybuny Ludu”: oficjalnie, bez szczegółów i koniecznie z podkreśleniem tego, że Polska Rzeczpospolita Ludowa dbała o wszystkich. Dopowiadali, że Kim nie nadaje się absolutnie na bohaterkę. – Pierwsze spotkania i wywiady szły na śmietnik – mówi dziennikarka. Uparcie jednak wracała do swoich rozmówców. – Nakłonienie, żeby ludzie zaczęli szczerze o opowiadać wymagało czasu. Musieli się przekonać, że nie jestem świnią – zaznacza, dodając, że dziś – gdy poznała wszystkie fakty nie dziwi się milczeniu naocznych świadków.

Koreanka przebywała we wrocławskiej klinice od 15 czerwca do 20 września 1955 r. Chorowała na skazę krwotoczną. Trafiła tutaj wprost z leżącej wówczas pod Lwówkiem Śląskim wioski Płakowice. Dziś wieś została wchłonięta przez miasto i stanowi jedną z jego dzielnic. Tamtejsi lekarze nie byli w stanie jej pomóc. Nie miała gorączki, płuca czyste. Była za to bardzo słaba i z byle dotknięcia robiły się jej siniaki. Na Dolny Śląsk przyjechała dwa lata wcześniej w towarzystwie 1270 rówieśników oraz kilkunastu nauczycieli i wychowawców z Korei Północnej. W płakowickim dziewiętnastowiecznym budynku dawnego szpitala psychiatrycznego w 1953 r. powstał ośrodek dla sierot wojennych z bratniego państwa, zarządzanego przez Wielkiego Wodza. Dzieci pozbierane z frontu, pogubione, osierocone, były pakowane do pociągu jak popadły. Jedno umiały: maszerować szóstkami.

Ośrodek miał być tajny. O zatrudnieniu decydowano w Warszawie. Ludziom z całej Polski, którym proponowano pracę mówiono, że czeka ich zadanie szczególne: międzynarodowe, politycznie najwyższej wagi. Koordynowane wyłącznie przez Komitet Centralny, Ministerstwo Oświaty i Ministerstwo Zdrowia. Każdy podpisywał zobowiązanie do zachowania tajemnicy. – To dużo wyjaśnia – mówi J. Krysowata. – Zdrada czegoś, co miało klauzulę tajności była niemal równoznaczna z dywersją lub szpiegostwem. W ludziach tkwiło, że jak tajemnica to tajemnica – zaznacza i dodaje: – Proszę sobie wyobrazić, że idzie 1200 dzieci z Azji i nikt ich nie zauważa. To dlatego, że Stalin umarł w 1953 r. tylko teoretycznie. Praktycznie żył do 1956 r. Do tego czasu wydano w naszym kraju 8 tys. wyroków śmierci i większość została wykonana. Łączka czy Osobowice są tego najlepszym dowodem. Ludzie szli na śmierć za najdrobniejsze przewinienia. Wystarczy, że zinterpretowano je jako szkodzenie państwu. Mam udokumentowaną historię zegarmistrza, który naprawił sąsiadowi radio i umarł w czasie śledztwa, bo postawiono mu zarzut, że nielegalnie zrobił radiostację. Było się czego bać.

Żadnych pieszczot

Mały Phenian   Początkowo polskim wychowawcom trudno było rozróżnić dzieci. Z czasem sami rozumieli język koreański Archiwum Jolanty Krysowatej Początkowy plan zakładał, że dzieci nie będą opuszczać ośrodka. Tam miały mieszkać, uczyć się, odpoczywać i przygotowywać do budowania jedynego właściwego systemu politycznego w swojej ojczyźnie. Programy nauczania ustalano z koreańskim aktywem. Nauczyciele, których do Polski przysłał Kim Ir Sen usłyszeli na wstępie: „Nie wolno tulić, głaskać, wyróżniać. Twardo ma być. Bez pieszczot. Nie na pieszczoty Wielki Wódz wysłał tu dzieci. Żadnego spoufalania się. Żadnych zabawek, lalek, imperialistycznych książek, obrazków, tańców. Żadnego odwiedzania się nawet, jeśli trafi się rodzeństwo. Lud Korei to sami bracia i siostry”. Kontakty z polską kadrą były wskazane, ale kontrolowane i nigdy sam na sam. Nawet tematy rozmów były ściśle określone: o dzieciach, o nauczaniu, o różnicach w klimacie . Byle nie za dużo i nie za często.

Szybko okazało się, że nic nie idzie tak, jak trzeba. Polscy wychowawcy szybko pokochali swoich koreańskich podopiecznych, mimo, że początkowo trudno było im rozróżnić twarze maluchów. Młodzi Koreańczycy, rozpieszczani przez polską kadrę podśpiewywali „Szła dzieweczka”, a ich nauczyciele nie bronili się przed uczuciem i zakochiwali w Polkach. Źle to się zawsze kończyło. W jednym przypadku nie pomogło nawet tłumaczenie, że dziewczyna spodziewa się dziecka. Narzeczony został wezwany do ambasady. Dostał bilet w jedną stronę do Korei. Nigdy więcej się już nie zobaczyli.

W 1959 r. do Płakowic po raz pierwszy przyjechał ambasador. Jakiś czas potem ośrodek został zamknięty. Dzieci grupami wywożono do Korei i tylko wychowawczyni w żłobku o której opiekun z Urzędu Bezpieczeństwa pisał, że ma „Stosunek do rzeczywistości właściwy, choć obciążony przeszłością”, bo miała ukończone studia teologiczne i chodziła do Kościoła wiedziała, że za młodych Kimów można modlić się nawet gdy będą daleko. Kiedy jednak wyjechali w imię Boże zdołała jedynie wybuchnąć płaczem. Nie ona jedyna nie kryła łez.

Jak wyglądało życie w ośrodku w Płakowicach oraz o losach zarówno koreańskich dzieci jak i ich wychowawców, a także co dziś o tajnej akcji sądzą ci, co w niej uczestniczyli można przeczytać w książce Jolanty Krysowatej „Skrzydło Anioła”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.