Pierwsza, a potem druga "S"

Maciej Rajfur

publikacja 22.04.2016 18:14

W jednym z grypsów napisałem kiedyś: "Solidarność może wygrać lub przegrać, ale nie może zgnić" - mówił w "Civitas Christiana" Andrzej Gwiazda, analizując czasy tzw. pierwszej i drugiej "Solidarności".

Pierwsza, a potem druga "S" Państwo Gwiazdowie we Wrocławiu Maciej Rajfur /Foto Gość

Państwo Gwiazdowie opowiadali o charakterystyce czasów wielkiego masowego ruchu robotniczego przed i po stanie wojennym. - Z czym się kojarzyła "Solidarność" po Okrągłym Stole? Z tym, że związek zawodowy stał się partią polityczną, która miała udział w rządach. Dzięki sprytnym manewrom komunistów przyjęła w dużym zakresie na siebie odpowiedzialność za transformację ustroju - analizowała J. Gwiazda.

Podkreślała, że ochoczo wprowadzony plan Balcerowicza tak naprawdę niszczył polską gospodarkę.

- Kiedyś po spotkaniu z młodym człowiekiem zorientowaliśmy się, że były dwie "Solidarności". Pierwsza to ta, którą założyliśmy po strajkach w sierpniu 1980 roku, a która przetrwała 1,5 roku, bo 13 grudnia 1981 r. została rozjechana czołgami. Te 1,5 roku uważamy za duży sukces, bo sytuacja była trudna - wyjaśniała J. Gwiazda.

Wspomina, że najbardziej obawiali się tego, że bezpiece uda się wmontować "S" w system. Okres, który minął od wprowadzenia stanu wojennego do obrad Okrągłego Stołu, jest nazywany drugą "Solidarnością", która wówczas przechodziła pewną transformację. - Po stanie wojennym straciła swój lwi pazur. Panowała błędna koncepcja działalności podziemnej, która dzieliła "S" na oficerów dowodzących z okopów i ludzi, którzy mieli walczyć na barykadach, czyli toczyć nierówną walkę z kohortami ZOMO - tłumaczyła działaczka opozycji demokratycznej w PRL.

Jej zdaniem, o fakcie, że pierwsza "Solidarność" do końca zachowała niezależność, świadczy użycie siły przez władze PRL w postaci stanu wojennego. - Czego brakowało potem w podziemiu? Główni działacze nie stanowili wzoru dla jej pozostałych członków. A jedynym sposobem na utrzymanie morale jest służenie własnym przykładem - stwierdziła kobieta.

Jej mąż, legendarny solidarnościowiec, zgodził się z tymi słowami i dodał jeszcze, że w stanie wojennym został przeprowadzony propagandowy proces, podczas którego chodziło o porozumienie, bez dyskusji o temacie porozumienia i jego poziomie. - Związek zawodowy zaczęto traktować jako narzędzie do walki o swoje interesy - oświadczył A. Gwiazda.

Opisywał on także klimat wcześniejszych Porozumień Sierpniowych. - W sierpniu 1980 roku, przystępując do negocjacji, mieliśmy jako argument już rozbudowany na całą Polskę strajk, który się rozszerzał. Oni mieli do dyspozycji wojsko, amunicję, sądy, ustawy, policję. Strajk dla nas był uciążliwy, zaś dla nich był zagrożeniem i na tej zasadzie zbudowaliśmy ten kompromis - mówił.

W jego opinii po latach to nie był strajk wygrany, lecz zakończony jedynie dobrym kompromisem, który odpowiadał obu stronom. - Oni się bali użyć swojej siły, a myśmy już więcej siły nie mieli - konstatował opozycjonista. - Dla nas potem było rzeczą oczywistą, że to starcie zbrojne nastąpi. Jak wiemy, mieliśmy w środku agenta w postaci Wałęsy, potem dowiedzieliśmy się, że w 11-osobowej grupie prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego było w sumie 5 agentów - dodał A. Gwiazda.

Zwrócił też uwagę, że jest różnica między rozkazem: "Naprzód!" a "Za mną!". Przywódca musi iść bowiem nie w pierwszym szeregu, ale pierwszy szereg prowadzić. - Tego w stanie wojennym zabrakło - skomentował.

Jego zdaniem, żenujące okazywały się sytuacje, gdy na sprawach politycznych w sądzie zjawiali się prości robotnicy, ale nie pokazywali się podziemni działacze.