Zahartowani w ogniu

Agata Combik

|

Gość Wrocławski 44/2016

publikacja 27.10.2016 00:00

Opór władz, ścierające się wizje pomocy ubogim, rozlatujący się barak. Organizacja, mająca dziś blisko 70 kół w całej Polsce, rodziła się 35 lat temu we Wrocławiu w tyglu doświadczeń.

▲	Remont baraku przy ul. Lotniczej. ▲ Remont baraku przy ul. Lotniczej.
Archiwum prywatne

Nazwa brzmiała inaczej niż obecnie. – Postulowaliśmy „Towarzystwo Pomocy Bezdomnym im. Brata Alberta”, ale władze nie godziły się na użycie ani słowa „bezdomny”, ani zakonnego imienia Brata Alberta. Ostatecznie więc – po procesie rejestracyjnym trwającym od czerwca – 2 listopada 1981 r. wojewoda wrocławski zarejestrował organizację pod nazwą „Towarzystwo Pomocy im. Adama Chmielowskiego” – wspomina Marek Oktaba, jeden z członków założycieli, wiceprezes w pierwszym zarządzie. – Wkrótce wybuchł stan wojenny. Szczęśliwie nie zostaliśmy umieszczeni na liście organizacji do likwidacji. Schronisko ruszyło dokładnie w wigilię.

Powiew wolności

Zanim jednak w baraku przy ul. Lotniczej dziesięciu pierwszych bezdomnych wzięło udział w Pasterce odprawionej przez ks. Aleksandra Radeckiego (który również znalazł się w pierwszym zarządzie towarzystwa), trzeba było stoczyć prawdziwą batalię. – Ubogich, bezdomnych od dawna już wspierał brat Jerzy Marszałkowicz (zwany księdzem Jerzym, choć z powodu problemów zdrowotnych przyjął jedynie tzw. niższe święcenia). Opiekował się nimi jako seminaryjny furtian, jako bibliotekarz – wspomina M. Oktaba. – Ja należałem do Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata „Maitri”, byłem swego czasu wolontariuszem Matki Teresy w Kalkucie. Mieliśmy kontakt z ks. Jerzym dzięki jednemu z żebraków, który był pod jego kuratelą, a którego wspierała zarazem nasza koleżanka Romka Lewandowska, załatwiając temu panu możliwość nocowania w altance. Pan Marek wspomina, że br. Jerzy dbał na różne sposoby o podopiecznych, czasem nawet załatwiał któremuś nocleg „pod czwórką”. Jednak jego próby otrzymania jakiegoś lokum na schronisko długo skazane były na niepowodzenie. – Dopiero po powstaniu „Solidarności” zaistniała sprzyjająca atmosfera. Byliśmy poniekąd owocem tego czasu wolności – mówi M. Oktaba, wówczas student politechniki, zaangażowany w działalność Niezależnego Zrzeszenia Studentów.

Mozaika

Wielka rola przypadła kard. Henrykowi Gulbinowiczowi, który roztoczył pieczę nad przedsięwzięciem, a potem bronił towarzystwa przez zakusami władz. To on w 1982 r. poświęcił nowo powstałe schronisko. Wokół sprawy skupiło się wiele środowisk. Były w tym gronie osoby, które pomagając ubogim kierowały się Ewangelią, były zafascynowane Bratem Albertem, postacią Abbé Pierre`a czy Matką Teresą, ale dołączyli i niewierzący, ludzie wrażliwi społecznie. Wielkim wsparciem byli ks. Józef Pazdur (późniejszy biskup), ks. Władysław Bochnak, ks. Aleksander Radecki. Znaczącą grupę wśród członków założycieli stanowiły osoby z Maitri. Zasłużeni dla towarzystwa byli członkowie NSZZ „Solidarność” (m.in. Wanda Kozaczyńska). Dużą rolę odegrali sędzia Władysław Kupiec, Sławomir Gutowski, Dionizy Zięba czy radca prawny Lech Paździor – pierwszy prezes towarzystwa. Nie brakło i członka Paxu, i posła na sejm z ramienia Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, i wielu innych. – Dostaliśmy do dyspozycji barak, a właściwie najpierw połowę baraku. Rozlatywał się, był przegniły. Wyremontowaliśmy go jednak dzięki środkom „Solidarności” – wspomina M. Oktaba.

Potrzeba bycia potrzebnym

Wkrótce zaczęły się poważne problemy. Raz po raz przychodziły pisma, a to ze straży pożarnej, a to z sanepidu, mówiące o likwidacji schroniska. – Darliśmy je. Jasne, że budynek nie spełniał norm. Mieliśmy jednak jedną odpowiedź: chętnie się wyprowadzimy, jeśli tylko dacie nam inny – mówi M. Oktaba. – Inna sprawa, że wielkimi naszymi sprzymierzeńcami byli… milicjanci. Wreszcie mieli gdzie przywozić bezdomnych. Do wyprowadzki z Lotniczej doszło ostatecznie w 1987 r., kiedy wybuchł tam bojler. Wtedy jednak można już było bezdomnych umieścić gdzieś indziej. Problemy miały także inne źródło. – Każdy miał swoją wizję pomagania, organizacji działalności schroniska. Rozpoczęły się spory, waśnie – wspomina ówczesny wiceprezes. Ostatecznie i ten etap udało się szczęśliwie przetrwać. – Najpierw my, ludzie z Maitri, każdą noc dyżurowaliśmy w schronisku. „Moja” noc przypadała co tydzień z poniedziałku na wtorek – mówi. Taki dyżurny spał w jednym pomieszczeniu z bezdomnymi, reagując, jeśli ktoś próbował spożywać alkohol czy inne substancje zawierające spirytus. Były konfiskowane – nawet jeśli przypominało to walkę z wiatrakami. – Ci ludzie odnosili się do nas z szacunkiem. Szybko zrozumieli, że naprawdę chcemy ich dobra. Ja sam czułem się bardzo obdarowany. Doświadczałem, że „największą potrzebą człowieka jest być potrzebnym” – mówi pan Marek. A jak wyglądała słynna pierwsza wigilia i jej główni bohaterowie? O tym wkrótce.

agata.combik@gosc.pl

Dostępne jest 14% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.