Uszy więdną

Kiedy wróciłem po prawie 2 latach na swoją Alma Mater wysłuchać wykładu jak niegdyś, gdy byłem studentem, doznałem lekkiego szoku.

Uszy więdną Raperski popis przed Uniwersytetem Wrocławskim Maciej Rajfur /Foto Gość

Na Uniwersytecie Wrocławskim zjawiłem się, bo zaciekawił mnie temat: „Zapomniany holocaust Polaków”. Jak się okazało, poznałem fragment dramatycznej historii narodu polskiego, o której miałem bardzo szczątkowe pojęcie, a która przez historyków porównywana jest do Katynia czy Wołynia.

Chodzi o „operację polską”, czyli rozkaz Stalina o dosłownej likwidacji Polaków w latach 1937 i 1938 na terenie ZSRR. Według dokumentów, skazano prawie 140 tys. osób, z tego zamordowano bezpośrednio ponad 110 tys. Polaków - obywateli ZSRR, a ponad 28 tys. wysłano do łagrów! Ogromne liczby.

Dzisiaj o powstaniu warszawskim słyszało prawie każde polskie dziecko, o Katyniu i Wołyniu wzrosła bardzo szybko świadomość w polskim społeczeństwie. A kto słyszał o operacji polskiej NKWD? Więcej o tym TUTAJ.

Wykładu wysłuchało ok. 30 osób. O wiele więcej za to stało pod uniwersyteckim budynkiem, gdzie inne wydarzenie przyciągnęło brać studencką. Niestety, mniej wartościowe i - dla mnie osobiście - żenujące.

Otwarte okna sali wykładowej wychodziły akurat na dziedziniec, gdzie „raperski popis” dawali młodzi ludzie i, chcąc nie chcąc, „mięso” wpadało do środka, mieszając się z tragiczną historią Polaków w ZSRR.

Pod budynek uniwersytetu podjechał samochód Red Bulla. Swoją drogą, wyglądał jak nie samochód, trochę ko(s)micznie. W środku była DJ-ka ze sprzętem i głośnikami. Przez pojazdem dwóch młodych mężczyzn rapowało, uprawiając tzw. freestyle, czyli spontanicznie składali rymy do tematów, które im wpadały do głowy albo które proponowali widzowie.

Lubię rap, więc zarówno przed wykładem, jak i po przystanąłem na kilka minut, żeby posłuchać z ciekawości.

Niestety, uszy mi zwiędły natychmiastowo. Ku uciesze towarzystwa studenckiego, dwóch raperów po prostu obrażało się w najbardziej wulgarnych słowach, jakie można sobie wyobrazić. Mówiąc językiem mediów: „masakrowali się”, a używając młodzieżowego slangu: „objeżdżali się”.

Nie mieli hamulców. Przekleństwa padały w co drugim zdaniu, a dumni „czarodzieje rymów” ubliżali sobie, swoim dziewczynom, swoim rodzinom, wyszydzali w niewybrednych określeniach dosłownie wszystko. Ich rymowanki niosły się po całym kampusie.

Pomijam fakt, że kiepsko im to szło, bo ileż można sobie nawymyślać... Oczywiście, widownia była zachwycona „raperskim popisem”, a co lepszy (vide: wulgarniejszy, bardziej pomysłowy) „pojazd”, to więcej śmiechu. Rapować naprawdę można o wszystkim. Tyle możliwości! Czy akurat pełne przekleństw poniżanie siebie nawzajem i przy okazji innych to naprawdę takie „joł”, spoko, luz?

Zapytałem jednego z organizatorów, o co tu chodzi. Tłumaczył, że promują konkurs freestylowy na juwenalia, że można się zgłaszać, że nagrody, superzabawa, ogólnie mega, git, odjazd, bomba itd. Jak dla mnie, totalna antyreklama.

Zauważyłem porażający kontrast uniwersytecki: wykład - freestyle.

Całkiem niedawno byłem jeszcze studentem, więc te klimaty akademickie nie są mi obce. Co więcej, lubię kulturę hip-hop, słucham rapu, ale naprawdę nie rozumiem, po co tak kogoś obrzucać błotem i to pod uczelnią wyższą? I dlaczego uniwersytet to toleruje? Nikogo to nie oburza? Prawdopodobnie gdyby studenci zignorowali tę głupią rozrywkę, raperzy szybko by się zwinęli. Ale ko(s)miczny wóz stał tam minimum 1,5 godziny i produkował „mięso”.

A może ja się po prostu starzeję?