Nie odwiesisz tego na wieszak niczym znoszonych ubrań

Maciej Rajfur Maciej Rajfur

publikacja 05.05.2017 12:42

Od 20 lat badał różne religie od strony naukowej. W końcu w dalekiej Azji poczuł, że chce być częścią Kościoła katolickiego i w Wielką Sobotę przyjął chrzest. - Nie mogę odrzucić mojego chrześcijańskiego świata, pozbyć się religijnej i narodowej tożsamości - mówi dziś dr hab. Bartosz Jastrzębski.

Nie odwiesisz tego na wieszak niczym znoszonych ubrań - Wyraźnie widzę, że wcześniejsze rozumienie było czysto zewnętrzne, z konieczności powierzchowne. Nie potrafiłem pojąć tego, co stanowi o istocie Mszy św. - mówi dziś naukowiec i wykładowca akademicki Maciej Rajfur /Foto Gość

Maciej Rajfur: 15 kwietnia 2017 roku podczas Liturgii Wigilii Paschalnej przyjął Pan chrzest, stając się katolikiem, chrześcijaninem? Skąd ta decyzja?

Dr hab. Bartosz Jastrzębski: Podstawową racją było oczywiście doświadczenie wiary. I łaski, bo przecież „Nikt nie może przyjść do Mnie, jeżeli go nie pociągnie Ojciec” (J 6,44). Od dawna już miałem do czynienia z religią badaną od strony naukowej. Prawie 20 lat zajmowałem się antropologią religii, filozofią religii, oglądając religię niejako z zewnątrz – jako niezwykle ważne, a zarazem tajemnicze zjawisko psychiczne, społeczne i kulturowe. Ale w którymś momencie zapragnąłem być wewnątrz katolicyzmu, choć zajmowałem się też wieloma innymi wyznaniami. Przyszedł moment, w którym pojawiła się pewność, determinacja i charakterystyczne odczucie braku wewnętrznych i zewnętrznych przeszkód, by się w jego obrębie znaleźć. Trzeba więc było podjąć przygotowania do sakramentu chrztu świętego.

Jak wspomina Pan sam moment wszczepienia w Kościół katolicki?

Uroczystość przyjęcia sakramentu była dla mnie niezwykłym przeżyciem, mocnym i przejmującym doświadczeniem. Chciałbym tu przy okazji podziękować ojcom dominikanom, a w szczególności celebrującemu liturgię (a wcześniej prowadzącemu katechumenat) ojcu przeorowi Wojciechowi Delikowi. Ceremonia w kościele św. Wojciecha miała bowiem bardzo piękną, wzniosłą i tradycyjną oprawę. Wiem, że nie tylko dla mnie było to wielkie wydarzenie, ale także dla wspólnoty wiernych, którzy uczestniczyli w Liturgii Wigilii Paschalnej.

Przygotowania do chrztu mają określony charakter i czas, by człowiekowi dobrze uzmysłowić sens sakramentu i jego konsekwencje. Jak przebiegały one u Pana?

W moim przypadku trwały ponad rok. Kiedy zjawiłem się u ojców dominikanów, grupa katechumenów dopiero powstawała. Podczas cotygodniowych spotkań analizowaliśmy i omawialiśmy dokładnie najważniejsze punkty wiary katolickiej zawarte w „Credo”, ale także kwestie związane z modlitwą, Kościołem i podstawowymi momentami w życiu katolika. Jeśli o mnie chodzi, częściowo te rzeczy były mi znane, ponieważ - jak wspomniałem - zajmowałem się nimi naukowo. Wiedzę dotyczącą teologii i antropologii teologicznej w znacznych obszarach posiadałem. Istotniejsze było dla mnie poznanie życia sakramentalnego Kościoła, obrzędów, zachowań, z którymi nie miałem wcześniej do czynienia.

Sam katechumenat jest pomyślany w takim duchu, aby osoby dorosłe ukształtowały w sobie jasną i wyraźną świadomość tego, dlaczego przystępują do Kościoła i czym ten Kościół jest, jaka jest Jego natura, jego pochodzenie, obecna kondycja i przyszłe spełnienie. Niektórzy chcieliby z tygodnia na tydzień przyjąć chrzest, traktują go bowiem instrumentalnie, bo to dla nich jedynie środek do innego celu np. do ślubu kościelnego, którego domaga się rodzina lub przyszły współmałżonek. W rzeczywistości jednak nie mają pojęcia, jak głęboka i bogata w duchowe skarby jest istota katolicyzmu. Ich wiedza na jego temat jest w najlepszym razie powierzchowna, „gazetowa” lub zgoła nie ma jej wcale. Czasami bywa tez potężnie zdeformowana antyklerykalną propagandą. W tym kontekście tego rodzaju katechumenat wydaje się niezwykle potrzebny. Dla mnie szczególnie tajemnicze było obrzędowe i sakramentalne życie Kościoła, bo z nim nie miałem wcześniej bezpośredniej styczności. Jednak każdy ma coś, co musi uzupełnić. Katechumenat służy też rzecz jasna odpowiedniemu uporządkowaniu kwestii duchowych, wewnętrznych, związanych z życiem moralnym. Sferę tę pogłębialiśmy w trakcie przygotowań.

Jest Pan niecodziennym przypadkiem neofity, który zajmował się i zajmuje od strony naukowej religiami. Zgłębiał Pan ich filozofie, doktryny. Co się stało, że zapragnął Pan być w środku jednej z nich?

Na początku było tylko bardzo pierwotne, instynktowne chciałoby się rzec, odczucie. Kiedy badałem buddyzm, szamanizm, ale też inne wyznania chrześcijańskie, miałem mianowicie wrażenie, że „nie są moje”, nie docierają do czegoś najgłębszego, najbardziej intymnego w duszy. Oczywiście, to bardzo cenne, ciekawe i dające do myślenia nurty religijne, ale tutaj mówimy o bardzo pierwotnych, elementarnych, a zarazem osobistych intuicjach. Kiedy wchodzimy np. do świątyni, czujemy, że to jest albo nie jest mój świat. Pojawia się - lub właśnie nie - jakaś głęboka relacja z moim wnętrzem. Przy okazji swoich badań zawsze miałem takie odczucie: nie, „to nie moje”. Aż w końcu w czasie badań przed paroma laty, kiedy odwiedzałem kościoły katolickie w Mongolii, poczułem – chyba wtedy po raz pierwszy – coś innego....

ciąg dalszy na kolejnej stronie

Co ciekawe, stało się w to w 2,5-milionowym, centralnoazjatyckim kraju, gdzie liczba katolików była wówczas śladowa, a liturgię sprawował koreański ksiądz w niezrozumiałym dla mnie języku mongolskim. Wówczas sądziłem, że tego rodzaju odczucie pojawiło się jedynie na gruncie kulturowej „swojskości” katolicyzmu, ale minął jakiś czas i zdałem sobie sprawę, że chodziło o coś więcej.

O co mianowicie?

To, co kulturowe splata się i łączy z tym, co kulturę przekracza – choć stanowi jej niewysychające, transcendentne źródło. Jeżeli dana religia kształtuje wspólnotę od tysiąca lat (tak jak się to dzieje z katolicyzmem w Polsce), to owa wspólnota wnosi również swego ducha do religii. Rodzi się szczególny związek, który jest tak silny, że nie można go po prostu zanegować, uznać za przypadkowy czy nieistotny. Nie mogę odrzucić mojego chrześcijańskiego świata, tak jak nie mogę odrzucić swojej narodowości – choć mogę się przeciw jednemu i drugiemu nawet bardzo gwałtownie buntować.

Niepodobna jednak pozbyć się religijnej i narodowej tożsamości, „odwiesić ich na wieszak” niczym znoszonych ubrań. Skrajną naiwnością jest myśleć, że to możliwe. One to bowiem ukształtowały (i nadal warunkują) naszą wrażliwość i rozumienie rzeczywistości – w sposób znacznie głębszy niż na ogół sądzimy. Osobiście dogłębnie odczuwam związek duchowości katolickiej z tym, co jest dla mnie ważne, czyli z elementem polskości, naszej tradycji, naszego polskiego przeżywania świata i własnej historii. W Polsce dzieje religii katolickiej i narodu splatały się i splatają nadal. Nie widzę tu – tak jak niektórzy - jakiejś niewygodnej alternatywy: albo uniwersalistyczny katolicyzm albo partykularna narodowość. Albowiem to, co uniwersalne, ponadnarodowe i transkulturowe musi się przejawiać w tym, co konkretne – inaczej może stać się jedynie bladą i oderwaną od życia abstrakcją. Nie ma powodu zatem, by negować ową organiczną więź. Tak oto – w wielkim skrócie – oba elementy złożyły mi się w jedność. To zaś spowodowało, że podjąłem ostateczną decyzję o przyjęciu chrztu świętego.

Czy w takim razie dalsze badanie religii już nie może być w Pana przypadku obiektywne ze względu na to „bycie w środku”?

Istnieją dwa główne stanowiska, pomiędzy którymi trwa do dzisiaj żarliwa dyskusja i spór. Wedle pierwszego z nich, jeżeli jesteś człowiekiem wierzącym (w ramach konkretnego wyznania), to nie jesteś obiektywny, ani badając własną religię (która będzie ci się wydawała „najlepsza”, „najprawdziwsza” etc.), ani inne (które będą ci się wydawały z kolei „gorsze”, „niepełne”). By zatem być prawdziwym filozofem religii albo religioznawcą, trzeba z konieczności pozostawać człowiekiem niewierzącym, a przynajmniej potrafić „zawiesić” swą wiarę na czas badań – o ile w ogóle jest to możliwe.

Drugie stanowisko zakłada natomiast: jeżeli jesteś niewierzący, to w ogóle nie będziesz w stanie badać istoty religii, ponieważ nie będziesz miał do niej dostępu. To tak, jakbyś chciał opisywać wnętrze świątyni nie wchodząc do niej. A przecież dopiero, kiedy wejdziesz do środka, widzisz, co się w niej znajduje. Zatem tylko człowiek wierzący jest w stanie w sposób naprawdę głęboki mówić o religii, nawet jeżeli ma się posługiwać językiem naukowym. Tylko on uchwyci prawdę wiary, będąc wewnątrz świata fenomenów religijnych. Jest bowiem oczywiste, ze nie można badać zjawisk, do których nie ma się w ogóle źródłowego dostępu. Człowiek niewierzący widzi tylko powierzchnię. Te dwa stanowiska ścierają się niemalże od 100 lat, właściwie od samego początku naukowej refleksji nad religią. Ostatecznie zapewne nie uda się rozstrzygnąć tego konfliktu, bowiem obie strony mają swoje istotne racje.

Która postawa jest Panu bliższa?

W tej chwili przychylam się do drugiego stanowiska. Jeżeli nie jesteś wierzący, to rzeczywiście pewnych aspektów świata religijnego nie będziesz w stanie badać – to nie ulega wątpliwości. Co nie zmienia faktu, że trzeba starać sie zachowywać obiektywizm i każdy badacz musi stosować w stosunku do siebie wymóg bezstronności. Winien sam siebie pilnować, weryfikować i konfrontować swe tezy z innymi. Ale mimo wszystko sądzę, że najważniejsza płaszczyzna religijna nie jest dostępna badaniu, jeżeli się religii nie czuje i osobiście nie przeżywa. Teraz to jeszcze lepiej rozumiem, szczególnie gdy porównuję swoje refleksje i swoje postrzeganie Eucharystii, kiedy byłem poza Kościołem i teraz, gdy jestem w Jego wnętrzu. Wyraźnie widzę iż wcześniejsze rozumienie było czysto zewnętrzne, z konieczności powierzchowne. Nie potrafiłem pojąć tego, co stanowi o istocie Mszy św.

A jak teraz, po chrzcie, będzie Pan mówił o Jezusie, o katolicyzmie ludziom, którzy nie są przekonani, którzy poszukują?

To zależy od sytuacji. Podczas rozmowy ze swoim studentami na uniwersytecie, wykładając filozofię lub etykę będę się wypowiadał o religii jako naukowiec, czyli tak, jak dotychczas. Taki jest mój obowiązek. Oczywiście moje bycie chrześcijaninem ma wpływ na to, jak dzisiaj patrzę na zagadnienia filozoficzne i jak interpretuję oraz oceniam twórczość poszczególnych myślicieli. Ale nie mogę z wykładów robić nauki religii, czy też katechezy. Nie mogę stosować jakiejś jawnej lub ukrytej perswazji, przekonywać czy nawracać. I tak zresztą nikt nie przychodzi do Boga, jeśli sam go Bóg nie przyciągnie. Ja pokazuję jedynie, jak - na przestrzeni długich wieków - ludzka myśl poszukiwała prawdy: do czego była w stanie dotrzeć o własnych siłach, a gdzie i dlaczego musiała się zatrzymać. Wnioski staram się pozostawiać studentom. W innych sytuacjach, nieformalnych, które nie narzucają określonego sposobu komunikacji, trzeba dawać świadectwo i mówić o swoich przeżyciach jak najbardziej autentycznie i szczerze. I naturalnie, w prywatnych rozmowach mój sposób mówienia o Jezusie, o wierze zmienił się po okresie katechumenatu i chrzcie. To dla mnie rzecz oczywista.

Dr hab. Bartosz Jastrzębski jest wykładowcą filozofii oraz etyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Jego obszary badawcze to: antropologia filozoficzna, filozofia religii, filozofia kultury i pogranicza filozofii oraz literatury.