"Wszystkie tak mówicie w ostatnim momencie"

Maciej Rajfur Maciej Rajfur

publikacja 19.10.2017 22:34

- Nie potrafiłam żyć normalnie, przynajmniej raz w roku to wszystko wracało. W Dzień Matki. Nie mogłam uniknąć myśli, że moje dziecko nie żyje, że trafiło w kawałkach do kosza z odpadkami - mówiła we Wrocławiu Irene van der Wende.

"Wszystkie tak mówicie w ostatnim momencie" Irene van der Wende we Wrocławiu Maciej Rajfur /Foto Gość

Mimo że władze Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu w ostatniej chwili odwołały wykład Irene van der Wende oraz dr Wiesławy Stefan (pisaliśmy o tym TUTAJ), spotkanie udało się zorganizować w innym miejscu. Nieformalna Katolicka Wspólnota Studentów Medycyny przygotowała całość w sali wykładowej byłego szpitala bonifratrów przy ul. Traugutta 57.

- W wieku dwudziestu paru lat zostałam zgwałcona - rozpoczęła opowieść Irene van der Wende - Ponieważ ten mężczyzna był bardzo silny i dusił mnie, czułam, że jeżeli mu się nie poddam - umrę. A wiec poddałam się. Po wszystkim wróciłam do domu z myślę, że muszą jakoś dalej żyć.

Holenderka udawała przed sobą i otoczeniem, że nic się nie stało. Sześć tygodni po tym tragicznym zdarzeniu koleżanka na spotkaniu biznesowym stwierdziła, że sukienki przestały się na Irene dopinać i powinna iść z tym do lekarza.

- Mój lekarz rodzinny powiedział mi, że jestem w ciąży. Poczułam, jakbym się zapadała w przepaść z tego krzesła, na którym siedziałam - wspomina proliferka.

Od razu skierowała swoje kroki do kliniki aborcyjnej, jednak kolejka tam była bardzo duża. Kobieta działała pod presją czasu, bo ciążą była już w stopniu zaawansowanym i lada moment mijał termin „rozwiązania problemu” (jak wówczas o tym myślała) przez aborcję.

- Skierowano mnie do drugiej kliniki. Do dziś wszystko dokładnie pamiętam. Każdy detal sali. To budzi we mnie wspomnienia, a co za tym idzie traumę. Ostatnio u was w Polsce widziałam czarno-białe kafelki w restauracji. Szybko odwróciłam wzrok, bo obraz sprzed lat wracał - mówiła prelegentka.

W końcu trafiła do poczekalni, w której siedziało sześć innych kobiet czekających na aborcję.

- Żartowały, śmiały się, tworzyły lekką atmosferę. Swobodnie dyskutowały o powodach aborcji. Jedna mówiła, że ma już dwoje dzieci, więc trzecie będzie za dużym obciążeniem, inną męczyły ciążowe mdłości i chciała jak najszybciej się ich pozbyć. Byłam ostatnia w kolejce. Słysząc te wszystkie wymówki, zaczęłam się zastanawiać, jaki jest mój powód, co ja tam właściwie robię? - opowiadała Irene van der Wende.

W windzie zwróciła się do pielęgniarki: "Ja przecież jestem matką". - Wszystkie tak mówicie w ostatnim momencie - odparła pielęgniarka.

- Przeżyłam najczarniejszy dzień mojego życia. Lekarz był wściekły, złościł się na mnie, że mam jeszcze wątpliwości. Byłam praktycznie naga na tym stole, przykryta kawałkiem materiału. Wyobrażacie sobie, jaka traumę przeżyłam, jako niedawno zgwałcona kobieta? - pytała Holenderka.

Okazało się, że ta trauma odezwała się w innym, zupełnie nieoczekiwanym momencie: kiedy urodziła córkę. Wróciły wspomnienia, mimo, że był to pozytywny czas, który na pierwszy rzut oka mógłby pozwolić zapomnieć o aborcji. Ale nic bardziej mylnego. Podczas narodziny dręczyła ją myśl o tamtej chwili, kiedy  swoje pierwsze dziecko unicestwiła.

- Po tym wszystkim starałam się zapomnieć, ale nie da się wrócić do normalności. Jest taki kawałek serca, który odcinamy na zawsze wraz ze śmiercią kogoś bliskiego. Ten fakt ukrywałam przez lata, powiedziałam tylko przyjaciółce, która stwierdziła: ale przecież to było dziecko! Broniłam się: Ale ja byłam zgwałcona! Rzuciła tylko na koniec: Dziecko to jest dziecko… - wspominała Irene.

Wówczas myślała, że skoro prawo to legalizuje, to chyba o to chodzi, tak się powinno lub można robić. Dopiero później zdała sobie sprawę, że to było przeciwko jej sumieniu.

- Nie potrafiłam żyć normalnie, przynajmniej raz w roku to wszystko wracało. Wiecie kiedy? W Dzień Matki. Nie mogłam uniknąć myśli, że moje dziecko nie żyje, że trafiło w kawałkach do kosza z odpadkami. Próbowałam przed tym uciekać, zajmować się innymi rzeczami, ale nie dawało mi to spokoju. Przyszedł taki moment, że stwierdziłam: dosyć, trzeba ten wrzód otworzyć i jakoś się z tego oczyścić - opowiadała prelegentka.

Przełom przyszedł wtedy, gdy na zdjęciu zobaczyła, jak rozwinięte są ośmiotygodniowe dzieci w łonie matki. Malutkie uformowane stopy, rączki, główka, oczy. Niestety, była to fotografia dziecka po aborcji, a więc dosłownie w strzępach.

- Nie mogłam tego przeżyć. Płakałam przez kilka dni i wtedy przyrzekłam sobie, że resztę życia spędzę na tym, by mówić, co naprawdę dzieje się w klinikach aborcyjnych. Wielu twierdzi, że te dzieci to tylko zlepek komórek, ale nie możemy im zabrać godności, bo tak naprawdę siebie z tej godności odzieramy - skonstatowała Irene van der Wende.

Opisywała zebranym, jak wyglądała jej aborcja. Powolutku za pomocą ostrych narzędzi odrywa się i wyszarpuje ręce oraz nogi dziecka.

- W historii świata miało miejsce wiele niesprawiedliwości społecznych. Jednym z nich było niewolnictwo, które udało się zażegnać, wyplenić, ograniczyć. Niewolnikom też kiedyś odbierano godność, a te dzieci - czy one nie są ludźmi? Nie zasługują na życie? - pytała retorycznie proliferka.

Irene nadała zgładzonemu dziecku imię - Natasha i zamówiła płytę granitową, by stworzyć symboliczny grób swojej córki. Już od wielu lat zajmuje się przeciwdziałaniem temu, co zrobiła sama. Chce uświadamiać ludzi.

- Aborcja to ogromne naruszenie praw człowieka, które tym dzieciom przysługują. Są mordowane na wiele brutalnych sposobów: głodzone, przez trucizny, rozrywane na strzępy, duszone, miażdży się im główki… - wymieniała Irene.

Wiele lat po aborcji powiedziała wszystko swojej mamie. Zapamiętała jej ówczesną reakcję, mocny długi uścisk i przytulenie. Nie do końca rozumiała, dlaczego matka aż tak wylewnie to robi.

Po jakimś czasie, przy zupełnie innej okazji spotkała się z mamą, a ta zwierzyła się Irene z wielkiego sekretu rodzinnego, którzy znali wszyscy oprócz zainteresowanej. Otóż Irene sama także poczęłam się w wyniku gwałtu.

- Pomyślałam, to straszne, ale zaraz… Fajniej byłoby być poczętym w kochającym się związku po romantycznej kolacji z winem a nie w skutek przemocy. Ale czy to odbiera mi jakąś wartość? Absolutnie. Mama po gwałcie miała myśli samobójcze. Udało jej się przetrwać trudny moment i postanowiła mnie wychować, dlatego uważam ją za wielką bohaterkę - skomentowała Holenderka.

Rzucała także kolejne pytania: Czy moja mama powinna mieć prawo, żeby za 500 dolarów się mnie pozbyć? Czy taką władzę mają politycy składając jeden podpis? 

- Kiedy trafiłam do kliniki, dali mi jakąś zgodę do podpisania. Byłam tak spanikowana, że nie wiedziałam, o co chodzi. Tam nie informuje się o skutkach aborcji, minimalizuje się takie komunikaty. A np. jedną z typowych konsekwencji są zaburzenia gruczołów piersiowych skutkujących często rakiem piersi. Nie poinformowano mnie też, że znacząco rośnie ryzyko poronień kolejnych ciąż. W klinikach aborcyjnych nie dochodzi więc do świadomej zgody, o jakiej mówi prawo - punktowała Irene.

Odwołała się także w swoim wystąpieniu do znanego hasła zwolenników aborcji: „Moje ciało - moja sprawa”.

- Gdzie tu logika? Nie słyszą, że dziecko też mówi: to jest moje ciało! Twoje ciało, twoja sprawa? To znaczy, że masz 4 ręce, 4 nogi, 2 głowy… a to trochę dziwne. Zaś w przypadku aborcji w wyniku gwałtu, tam są nawet trzy osoby - jest gwałciciel, ta kobieta i dziecko. Owszem, on ją skrzywdził, ale to jej decyzja i jej odpowiedzialność czy ukaże za ten fakt dziecko i zabierze mu życie. A wiemy, że żadna w tym sprawiedliwość - tłumaczyła Holenderka.

W biegiem czasu Irene doczytywała, jak przebiega rozwój dziecka w czasie ciąży i nie mogła się nadziwić. Od pierwszego dnia od poczęcia natura ustala płeć, kolor oczu i włosów.

- Zaskoczyło mnie, jak szybko zaczyna bić serce - od 21 dnia ciąży! Pamiętajmy, prawa człowieka też dotyczą dzieci. A prawo do decydowania o życiu i śmierci swoich dzieci idzie z daleko. Istnieją też różne przepisy krajowe i międzynarodowe, które chronią dzieci. W Konwencji Praw Dziecka jest napisane, że dzieci mają prawo do życia, że prawa dziecka należy stosować w najlepszym interesie dziecka, nie matki. Ale kto by się tym przejmował - konkludowała prelegentka.

Opierała się także na statystykach. Każdego dnia na terenie Unii Europejskie przez aborcje zabija się 3300 dzieci, w samej Holandii każdego roku ok. 30 tysięcy. Skala jest ogromna. Gość wieczoru uczulał, że aborcja odbija się mocnym piętnem na życiu kobiety, ale wpływa negatywnie również na społeczeństwie, nawet na gospodarkę, co widać w dziedzinie demografii.

- Wiele z tych dzieci, które mogą stracić życie, jeszcze go nie straciło i to jest w naszych rękach. Co wy zrobicie, żeby ich uratować? Od lat organizuję demonstracje na ulicy, akcje edukacyjne, uświadamiamy ludzi. Udało się uratować parę istnień, ponieważ matki po rozmowach z nami zmieniały zdanie i nie dokonywały aborcji. Jest w tym coś niesamowitego, że te małe rączki dziecka, które się zawieszają na szyi, są o wiele cenniejsze niż jakiekolwiek perły. Nieważne, czy jesteśmy bogaci. Ważne, czy umiemy dawać miłość - podsumowała Irene van den Wenden.

Wystąpienie zakończyła cytatem Alberta Einsteina, który powiedział kiedyś, że ci, którzy mają przywilej wiedzy, mają też obowiązek działania.