Kinga Baranowska: Mój dom jest na nizinach. W góry wyjeżdżam po prostu się powspinać

Maciej Rajfur Maciej Rajfur

publikacja 20.02.2019 12:32

Jedna z najbardziej utalentowanych polskich himalaistek opowiadała o zdobywaniu najwyższych szczytów świata.

Kinga Baranowska: Mój dom jest na nizinach. W góry wyjeżdżam po prostu się powspinać Himalaistka Kinga Baranowska odpowiada na pytania wrocławian Maciej Rajfur /Foto Gość

Kolejnym gościem cyklu „Spotkania z Górami”, które regularnie odbywają się we Wrocławiu, była Kinga Baranowska. Posłuchać zdobywczyni dziewięciu ośmiotysięczników i pierwszej Polki na Dhaulagiri, Manaslu oraz Kanczendzondze przyszło kilkaset osób, zapełniając aulę Politechniki Wrocławskiej właściwie do ostatniego miejsca… na podłodze.

W swoim wystąpieniu prelegentka skupiła się, jak sama stwierdziła, bardziej na ludziach niż na górach, gdyż relacje międzyludzkie uważa za niezwykle ważne we wspinaniu się na najwyższe góry świata.

- Przed wyprawą zawsze zadaję sobie pytanie, czy chcę tam faktycznie pojechać, czy czuję się na tyle pewnie, żeby się tam wspinać. Po prostu przeprowadzam ze sobą uczciwą rozmowę - mówiła himalaistka.

Jej zdaniem, 60 procent sukcesu wejścia na wierzchołek odbywa się jeszcze na nizinach. Ważne okazuje się bowiem poukładanie sobie w głowie motywacji i celu. Wspinacz powinien szukać sensownej odpowiedzi na pytanie: Po co w ogóle chcę tam jechać?

- Prędzej czy później na wyprawie to wychodzi na wierzch, szczególnie w czasie kryzysu. Na pierwszy ośmiotysięcznik wchodzi się siłą entuzjazmu, ale co będzie po raz ósmy czy dziesiąty? W czym odnajdziesz motywacje? Trzeba to przepracować w sobie - tłumaczyła Kinga Baranowska.

Dla niej osobiście ważna jest wspólna wizja zespołu, ten sam pomysł na wspinanie, cel ustalony w grupie. To należy obgadać w czasie trekkingu do bazy lub w samej bazie. Podzielić zadania i obowiązki (kto poręczuje drogę, kto może prowadzić, kto nosić liny), szczerze porozmawiać o umiejętnościach członków wyprawy.

- Na wysokości 7800 czy 8000 nie ma czasu, by dywagować na ten temat. Zespół powinien się poznać i dotrzeć  wcześniej. To, jak ludzie się pod górą dogadują, jest szalenie ważnym aspektem całej wyprawy - podkreślała K. Baranowska.

Bez dobrej współpracy trudno zdobyć szczyt. Warto przed innymi członkami ekipy przyznać się, co umiem, a czego nie. Jaki jest mój poziom.

- Wspinacze to wielcy indywidualiści, co samo w sobie nie sprawia problemów, dopóki w grę nie wchodzi rywalizacja. A zamiast niej należy wprowadzać współpracę. Bez zaufania i szczerości natychmiast tworzą się frakcje, a siła zespołu dramatycznie spada - wyjaśniała himalaistka.

Przyznała, że na początku przygody z wysokogórskim wspinaniem denerwował ją długi trekking do bazy. W niektórych przypadkach, jak pod Kanczendzongę (8598 m n.p.m.), trwał on prawie dwa tygodnie.

- Wkurzałam się, bo jak najszybciej chciałam zacząć prawdziwą wspinaczkę. Później jednak nabrałam pokory. Po pierwsze, ten czas pozwala się zaaklimatyzować. Po drugie, daje możliwość zobaczenia kawałka tamtego świata. Po trzecie, zespół ma możliwość, żeby się lepiej poznać. Dlatego teraz bardzo cenię te wolne dojścia - stwierdziła K. Baranowska.

Wartością dodaną całego wystąpienia były wysokiej jakości zdjęcia i filmy zarówno z wysokości bazy, jak i szczytów. Słuchacze mogli dokładnie przyjrzeć się walce polskiej himalaistki na ścianach najwyższych gór świata, ale także zobaczyć namiastkę zupełnie innej kultury, np. islamskiego Pakistanu.

Ciąg dalszy wysokogórskich przygód  i planów na przyszłość Kingi Baranowskiej znajdziesz na następnej stronie.

- Co innego znać te kraje z teorii, a co innego tam pojechać i na przykład prowadzić negocjacje. Za każdą wędrówką przez tzw. „Karakorum Higway”, czyli drogą do bazy, wydawało mi się, że przeżyłam wszystkie możliwe krytyczne sytuacje, ale potem okazywało się, że spotykał nas nowy kataklizm. Wówczas najważniejsze jest to, by się nie zniechęcić - mówiła Kinga Baranowska.

Opowiadając o bazach, rozróżniła te położone niżej na ok. 4000 m n.p.m. (np. pod Nanga Parbat), i te na wyższych wysokościach, nawet na 5600 m n.p.m. (pod Kanczendzongą). Dla wspinaczy bardziej komfortowe ze względu na szybszą regenerację i znośniejsze warunki okazują się te pierwsze.

- Niby im wyżej, tym mamy bliżej do szczytu, ale optymalna wysokość bazy dla nas to tak do 4800 m n.p.m. - oświadczyła prelegentka.

Jak dodała, nigdy nie chciała korzystać z pomocy Szerpów przy wnoszeniu sprzętu, co niejednokrotnie odczuł jej kręgosłup. Nie używała przy swoich wejściach również dodatkowego tlenu z butli. Dlatego bardzo mocno zwracała uwagę zawsze na odpowiednią aklimatyzację, bez której nie da się zdobyć wierzchołka powyżej 8 tysięcy metrów nad poziomem morza.

- To żmudny czas przyzwyczajania organizmu do rozrzedzonego powietrza. Może trwać nawet 3-4 tygodnie. Nie wolno wtedy wspinaczowi stracić motywacji. Musi utrzymać dobry nastrój, mieć uporządkowane myśli, zachować koncentrację i pozytywne nastawienie. Nie wspinamy się tylko nogami i rękami, ale również głową - skwitowała K. Baranowska.

W swoim wystąpieniu poruszyła również temat jedzenia. Spośród ważnych członków ekipy wymieniła kucharza.

- O jedzeniu w Himalajach mogłabym wygłosić osobny wykład. W ciągu jednego dnia wspinaczki spalamy ok. 7 tys. kalorii. Dobry kucharz to skarb na wyprawie. Wtedy ważnym składnikiem diety okazuje się białko, a różnie z nim bywa. W Pakistanie, kraju islamskim, jest problem z wieprzowiną. W Nepalu zwierząt się nie zabija, bo uważa się je za święte. Trzeba kombinować - opisywała.

W najwyższych górach świata dużo czasu spędza się z samym sobą. Trzeba być na to przygotowanym, odpornym na napięcie. Nie wszystko zależy od człowieka. Jest jeszcze pogoda, która może nie sprzyjać i wówczas czas oczekiwania może wspinacza powoli wykańczać.

W swojej opowieści Kinga położyła nacisk na partnerstwo, współodpowiedzialność za innych członków ekipy. Sama zaczęła bardzo zwracać uwagę, z kim się będzie wspinać w zespole. Udowodniła także sobie, że potrafi zawrócić i nie chce zdobywać szczytów za wszelką cenę. Tak było jesienią 2007 roku, kiedy podczas próby wejścia na Dhaulagiri wycofała się 100 metrów przed wierzchołkiem.

- W pewnym momencie zadałam sobie pytanie: Gdzie jest mój dom? Osiem z dwunastu miesięcy roku 2007 spędziłam na wyprawach. Teraz wiem, że dom jest tu - na nizinach, a w góry wyjeżdżam, by się po prostu wspinać. Cieszę się, że sobie to poukładałam - podsumowała K. Baranowska.

Jak dodała, podjęła postanowienie, żeby nie tylko góry były obecne w jej życiu. Dlatego na razie nie ma żadnych górskich planów dotyczących ośmiotysięczników.

- Za to mam dużo planów nizinnych - zakończyła z uśmiechem.