Kolporter prasy, łącznik i ministrant. Powstanie warszawskie okiem 14-latka

Maciej Rajfur Maciej Rajfur

publikacja 31.07.2019 10:06

Gdy wybuchło powstanie warszawskie, miał 14 lat. Wstąpił do Armii Krajowej i został kolporterem prasy podziemnej. Rozmowa z kpt. Stanisławem Wołczaskim ps. Kazimierz.

Kolporter prasy, łącznik i ministrant. Powstanie warszawskie okiem 14-latka Jak przed 75 laty - pod pachą Biuletyn Informacyjny. Ten sam, który Stanisław Wołczaski ps. Kazimierz roznosił jako 14-latek w czasie powstania. Maciej Rajfur /Foto Gość

Maciej Rajfur: Wrocław był trzecią aglomeracją po II wojnie światowej pod względem liczby powstańców warszawskich. Wielu z nich znalazło tutaj swój drugi dom. Ilu dzisiaj żyje w stolicy Dolnego Śląska?

Stanisław Wołczaski: W tej chwili żyje 14 - 11 żołnierzy Armii Krajowej i 3 członków Szarych Szeregów. To już naprawdę ostatni z ostatnich. 25 lat temu było nas tutaj 110, 15 lat temu - 70.

Zauważa Pan różnice w podejściu społeczeństwa do powstania, patrząc z perspektywy np. 25 lat?

Widać wzrost nastrojów patriotycznych i my to czujemy. Kiedyś również oddawano cześć i hołd powstańcom, ale jednocześnie zdecydowanie potępiano wszystkich dowódców oraz ich decyzje. A decyzje były słuszne, dowódcy byli fantastyczni. Teraz już inaczej się na to patrzy.

Wciąż toczy się jednak debata, która wraca co roku w okolicach 1 sierpnia: czy powstanie warszawskie miało sens? Jak Pan na to odpowiada?

Staram się cierpliwie tłumaczyć, że trzeba poszukać odpowiedzi na kilku płaszczyznach, ponieważ przyczyn było kilka. Na przykład warto wnikliwie spojrzeć na sytuację geopolityczną. Powstanie warszawskie było częścią akcji "Burza", której plany zmieniały się kilkakrotnie. Wycofywanie się wojsk niemieckich z ZSRR od sierpnia 1943 r. i zbliżanie Armii Czerwonej do ziem polskich zmusiło niejako dowództwo Armii Krajowej do podjęcia decyzji o formie wystąpienia zbrojnego przeciw Niemcom. Z jednej strony było wiadomo, co dzieje się np. na Wileńszczyźnie po wyzwoleniu - jak kończyli AK-owcy, którzy ujawniali się Sowietom. A z drugiej liczono wciąż, że ewentualne wrogie posunięcia przeciwko suwerennym władzom polskim spotkają się z protestem zachodnich aliantów.

Powstańcy od lat przypominają również brutalną rzeczywistość okupacji niemieckiej i skutki ogromnego terroru.

Tak naprawdę, żeby próbować zrozumieć, dlaczego wybuchło powstanie, trzeba spróbować zrozumieć 5 lat tej strasznej okupacji. Łapanki, rozstrzeliwania, wieszania. Sam byłem świadkiem, jako młody chłopiec, jednej egzekucji publicznej przez powieszenie. Żandarmeria nas otoczyła i kazała patrzeć "na sąd". Wygarniano po nocach ludzi na roboty do Niemiec. Zlikwidowano wszelkie szkolnictwo. Przydzielano głodowe racje żywnościowe, a stałe niedożywienie społeczeństwa naprawdę daje się we znaki. Mieliśmy godzinę prądu na dobę. Dlatego też, o czym się często zapomina, do powstania włączyło się również milionowe miasto, nie tylko armia.

Pamięta Pan swój 1 sierpnia 1944 roku?

Pamiętam, choć dla mnie na dobre powstanie rozpoczęło się dzień później, drugiego. Według rozkazu, miałem zgłosić się na Szpitalną 12 do Wojskowych Zakładów Wydawniczych, by zostać konspiracyjnym kolporterem prasy podziemnej, afiszów, plakatów i biuletynów. Nie dotarłem tam 1, tylko 2 sierpnia. Dołączyłem do Wydziału VI Biura Informacji i Propagandy. Odebrałem przepustkę, dostałem furażerkę i legitymację. Złożyłem też przysięgę i przystąpiłem oficjalnie do Armii Krajowej.

Jako 14-latek. Choć na legitymacji miał Pan już 15 lat.

Trzeba było sobie jakoś radzić. A człowiek chciał walczyć, pomagać. Czuliśmy ogromny entuzjazm razem z kolegą, który mnie namówił do powstania. Oczywiście, za zgodą mamy! (śmiech) Mój ojciec też walczył w powstaniu w sąsiedniej dzielnicy.

Gdzie Pan działał jako kolporter?

Jako rewir przydzielono mi Śródmieście: Nowy Świat, Marszałkowska, Świętokrzyska, Aleje Jerozolimskie. Przez pierwsze dni biegałem pod domami i barykadami cały czas nachylony i wywieszałem na klatkach plakaty, rozdawałem ludziom prasę. Przypadała jedna gazeta na jedną bramę. Ludzie, gdy tylko mnie widzieli, wyciągali po nie ręce od razu, bo byli bardzo ciekawi. Drukowano w trzech kolorach - czarnym, białym i szarym. Chodziliśmy parami. Po dwóch chłopaków. Po ok. 5 godzinach roznoszenia trzeba było się meldować. Kilka razy inna ekipa z rejonów Marszałkowskiej się nie zgłosiła i musieliśmy za nich tam iść, by przenieść prasę w stronę Zielnej, Żelaznej, Grzybowskiej.

Powiedział Pan: "Przez pierwsze dni...". A co działo się potem?

Od 10 sierpnia biegałem tylko piwnicami i przekopami. Na ulicy zrobiło się już bardzo niebezpiecznie. Na szczęście piwnice były połączone i na przykład wchodząc na Chmielnej, wychodziłem na Złotej. Po 10 sierpnia docieraliśmy już do coraz bardziej wysuniętych placówek powstańczych. Niestety, koło Brackiej spadłem z I piętra. Mocno się poharatałem i obiłem, ale z gruzów wyciągnęli mnie nasi żołnierze, którzy bardzo się ucieszyli na mój widok. Wreszcie dostali aktualną prasę i mogli przeczytać najświeższe wiadomości z frontu.

A skąd Pan wiedział, którędy iść. Miał Pan jakąś mapę?

Nie (śmiech). Okupację spędziłem w Warszawie i bardzo dobrze znałem szczególnie ten teren. Skończyłem tam szkołę podstawową u księży salezjanów, potem dwie klasy gimnazjalne na tajnych kompletach.

Jako uczeń szkoły salezjańskiej był Pan blisko Kościoła. Wiara była dla Pana ważna w czasie powstańczej misji?

Oczywiście. Prasa była drukowana do południa, a my wkraczaliśmy do akcji po południu. Wcześniej, jako kolporterzy, mieliśmy wolne. Albo służyłem do porannej Mszy dwa-trzy razy w tygodniu jako ministrant, albo odkopywałem na wezwanie dowódców osoby zasypane. W Eucharystii uczestniczyłem w różnych miejscach - na Chmielnej, na Złotej, w bramie na Kościuszki. Odprawiali ją różni kapłani.

Był Pan ministrantem?

Tak, od 1936 roku, choć mam złe wspomnienia z tym związane (śmiech).

Myślę, że nie są najgorsze, skoro Pan reaguje pozytywnie. O co chodzi?

W I klasie szkoły powszechnej jesienią przystąpiłem do egzaminu na ministranta po łacinie. I... oblałem "Confiteor..." [modlitwa spowiedzi powszechnej - "Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu..." - przyp. red.]. Przez rok nie mogłem nosić pelerynek, służąc przy ołtarzu! Tylko komżę. Co się z tym wiązało? Nie mogłem ani dzwonić dzwonkami, ani być przy mszale, ani iść do ampułek. Byłem zwykłym uczestnikiem Mszy. Po roku, na szczęście, zdałem tę modlitwę. Widzi pan, jakie rzeczy się pamięta?

Dużo ludzi przychodziło na Mszę św. w czasie powstania?

Tak. Powstańcy i cywile chętnie w niej uczestniczyli. Dzisiaj, z perspektywy czasu, widzę, jak bardzo jej potrzebowaliśmy. Podnosiła nas na duchu, oczyszczała, umacniała. Przypominała, że pośród gruzów, zniszczeń, wojny wciąż najważniejszy cel w życiu to zbawienie. Księża udzielali absolucji zbiorowej, a przyjmowanie Komunii Świętej było dla nas szczególnie ważne. Siła ducha odgrywała ogromną rolę. Kto był na wojnie lub się z nią zetknął, ten rozumie dobrze, o czym mówię.

Od lat odwiedza Pan szkoły, by opowiadać uczniom historię powstania warszawskiego. O co najczęściej Pana pytają?

Co to jest strach. Chcą, żebym im go opisał. Wtedy wyjaśniam, że w pierwszej chwili jest paraliżujący, ale później działa wręcz odwrotnie - mobilizująco. Miałem tak, kiedy biegłem i ładował we mnie Niemiec z karabinu maszynowego. Padłem na ziemię jak rażony prądem, widząc obok siebie dziury po kulach na ziemi. W pierwszej chwili zesztywniałem i pomyślałem, że już po mnie. Potem jednak, wiedząc, że musi przeładować, wykorzystałem moment i wyrwałem się z pola rażenia biegiem.

Nie chcę pytać, czy jako 14-latek bał się Pan w tej powstańczej rzeczywistości, ale proszę opisać swoje uczucia w tamtych dniach.

Wbrew pozorom, nie towarzyszył nam strach, ale wielki entuzjazm i radość z możliwości podjęcia walki. To nie znaczy, że nigdy się nie baliśmy, ale strach był przelotny, chwilowy, spowodowany konkretną trudną sytuacją. A duma i radość trwały cały czas. Dzień i noc.

Dlatego dzisiaj z taką pasją Pan opowiada o tych - niektórzy mówią - 63 dniach chwały, choć, nie oszukujmy się, bardzo traumatycznych i brutalnych?

Może trochę po tylu latach się z tym wszystkich oswoiłem, a z drugiej strony chcę pokazywać piękną kartę tego wydarzenia. Oczywiście, ono miało bezsprzecznie swoje tragiczne skutki, ale ich nie odwrócimy. Możemy pokazać postawę poświęcenia, miłości do ojczyzny, pragnienia wolności i godności. Powstanie nie może nas przygnębiać. Tego nie chcieliby ci, którzy w nim stracili dla Polski życie. Ono powinno nas inspirować do tego, by zapobiegać takiemu rozwojowi wypadków, a w razie potrzeby być gotowym poświęcić wiele dla bliskich, rodaków i swojej ziemi ojczystej.

Mówi Pan o patriotyzmie. Dzisiaj to pojęcie bardzo różnie rozumiane, modyfikowane na swoją modłę, pod swój światopogląd. Może za bardzo nim szafujemy?

Chyba nie chodzi o to, że za często, ale że błędnie. Proszę spojrzeć, w wielu szkołach młodzież mówiła mi, że patriotą może być tylko żołnierz, człowiek w wojsku. Dlatego tłumaczę młodym, że każdy też może - gdy będzie się uczciwie uczył i pracował dla swojego kraju, a przy tym kochał swoją ojczyznę i poświęcał się dla jej dobra.