Złote Pióro 2019 - jubileuszowe rozstrzygnięcia

Karol Białkowski Karol Białkowski

publikacja 05.12.2019 14:08

Za nami piętnasta edycja konkursu "My Polacy my Dolnoślązacy" o Laur Złotego Pióra. Dziękujemy wszystkim uczestnikom za podjęcie wyzwania. Wybór najlepszej pracy był ciężkim orzechem do zgryzienia dla konkursowego jury.

Złote Pióro 2019 - jubileuszowe rozstrzygnięcia Zwyciężczyni konkursu wśród fundatorów nagród. Karol Białkwoski /Foto Gość

Przypomnijmy, że organizatorem konkursu jest Zespół Szkół Salezjańskich i redakcja "Gościa Wrocławskiego".

Do tegorocznego konkursu nadesłanych zostało 118 prac. Młodzież wybierała między dwoma tematami:

1. „Łyżka dziegciu popsuje beczkę miodu”. Rozważ aktualność tego przysłowia

2. „(…) dobrze być tam, gdzie człowiek ma swoje miejsce (…) dobrze mieć swoją bezpieczną przystań, do której zawsze można wrócić” (Stephen King). O moim intymnym miejscu na ziemi dolnośląskiej.

Elżbieta Warulik, przewodnicząca jury przyznaje, że prace były na bardzo wyrównanym poziomie. - Siedemnaście od razu uznaliśmy za interesujące, a nawet fascynujące. Naszym stałym dylematem był wybór najlepszych - dodaje.

Zwycięzcą jubileuszowej edycji konkursu została Zofia Di Feliciantonio, uczennica z Liceum Salezjańskiego we Wrocławiu. W nagrodę otrzymała notebook ufundowany przez Marka Drasa, dyrektora Radio Technika Marketing Spółka Z O.O., symboliczne Złote Pióro ufundowane przez ks. Inspektora Jarosława Pizonia, oraz albumy ufundowane przez Samorząd Województwa Dolnośląskiego i przez prezydenta Jacka Sutryka.

Kolejne miejsca zajęli: Wiktoria Pętal (2. miejsce) oraz Klaudi Bekas i Weronika Dolczewska (exequo 3. miejsce). Wyróżnienie specjalne otrzymał Maciej Golemo.

Na kolejnych stronach możecie przeczytać zwycięskie opowiadania.

WYRÓŻNIENIE

Złote Pióro 2019 - jubileuszowe rozstrzygnięcia

Imię: Maciej
Nazwisko: Golemo
Szkoła: Powiatowy Zespół Szkół im. Jana Pawła II w Żmigrodzie

„Łyżka dziegciu popsuje beczkę miodu”. Rozważ aktualność tego przysłowia.

Nikt nie jest w pełni szczęśliwy. Absolutnie nikt. Nawet jeśli ktoś uważa, że jest, to się myli. Każdy doświadczył w swoim życiu nieszczęścia, choćby niewielkiego. Nie wspominając już o tym, że świadomość nieuniknionego końca jest wystarczającym powodem do zmartwienia. Szczęśliwi wierzący w życie po śmierci, którzy mają nadzieję, że nie czeka nas tylko nicość i pustka. Ale to drobnostka.

Wciąż nie wierzysz mi, że tak naprawdę nikt nie jest szczęśliwy? Istnieje pewne polskie, mądre przysłowie: “łyżka dziegciu popsuje beczkę miodu”. Bardzo prawdziwe. Jest ono adekwatne do niezliczonej ilości sytuacji. Dla młodej dziewczyny łyżką dziegciu może być drobna, uszczypliwa uwaga na temat jej wyglądu, która podkopie jej pewność siebie i uwydatni kompleksy, co ostatecznie poskutkuje zniszczeniem wizji jej jakże wspaniałej przyszłości. Łyżką dziegciu może być najmniejszy brak zaufania w małżeństwie, który doprowadzi do rozpadu wzorowej, kochającej się rodziny. Podobne przykłady można mnożyć w nieskończoność, jednak czy nie jest to nieco banalne i zbyt oczywiste?

Życie jest taką beczką. Tylko czy na pewno miodu? Czy wręcz przeciwnie – dziegciu? Może tak naprawdę, dążąc do szczęścia, nieustannie dolewamy łyżek miodu do beczki dziegciu? W końcu, gdyby było inaczej, człowiek rodziłby się szczęśliwy i wystarczyłoby utrzymać ten stan rzeczy. Tymczasem goni on za czymś nieustannie. Praca, dom, szkoła, kościół. Wszystko to, jeżeli się głębiej zastanowić, nie ma żadnego celu, poza tym, aby czuć się nieco bardziej szczęśliwym albo raczej mniej nieszczęśliwym. Praca, a raczej pieniądze w niej zarobione, pozwalają na więcej materialnych uciech. Kochająca rodzina daje jakieś poczucie bezpieczeństwa i sprawia, że czujemy się potrzebni. Dobra szkoła może zapewnić lepszą pracę i wrażenie, że jesteśmy mądrzy. Z kolei Kościół, czy też generalnie religia, daje nam nadzieję na to, iż wszystko, co robimy, ma jakiś wyższy cel, pozwala nam umrzeć spokojniej. Większość społeczeństwa nie widzi tego w taki sposób, a nawet się nad tym nie zastanawia, gdyż właśnie to codzienne dolewanie łyżek miodu do beczki dziegciu zbytnio je pochłania. I dobrze.

W końcu nie ma nic gorszego niż skupianie się na tejże łyżce, czy wręcz szukanie jej na siłę. Wtedy łyżką dziegciu staje się sama łyżka dziegciu. I choć brzmi to absurdalnie, to zaryzykowałbym stwierdzenie, iż jest to choroba XXI wieku. Nie jestem lekarzem i nie chcę mówić, że jej nazwa to depresja, ale dziś widzi się coraz więcej młodych ludzi, którzy są nieszczęśliwi i w gruncie rzeczy nie wiedzą dlaczego. Sądzę, że po części wynika to z coraz powszechniejszego poczucia bezsensu życia, a po części z tego, że smutek jest dzisiaj w modzie. Doskonale widać to w Sieci, gdzie niezwykle popularne są depresyjne memy, dołująca muzyka oraz wzajemne “dobijanie się” użytkowników social-mediów. Na próżno szukać w komentarzach pod podobnymi materiałami mądrych i przede wszystkim dobrych rad czy choćby zachęty do wizyty u specjalisty. Prędzej znajdzie się osoba, która z chęcią wytłumaczy, jak zawiązać elegancką pętlę na szyi. Rzecz jasna wszystko, co znajduje się w Internecie, należy przyjmować z dużą dozą dystansu, ponieważ ogromna część osób po prostu sobie żartuje czy też bawi się depresyjną konwencją, jednak zjawisko bez wątpienia ma miejsce.

Doszukiwanie się na siłę łyżki dziegciu (co wcale zbyt trudne nie jest) rzeczywiście stało się dziś jakimś rodzajem mody. Jednakże absolutnie nie wolno tego bagatelizować. Wręcz przeciwnie, wielu ludzi, szczególnie młodych, jak już wcześniej wspomniałem, ma realny problem. Co ciekawe, zauważyłem, że pojawia się on u osób, które z materialnego punktu widzenia nie mają na co narzekać. Powiedziałbym wręcz, że pieniądz może być tylko czynnikiem zwiększającym prawdopodobieństwo jego wystąpienia. Ci, którym pod tym względem co nieco brakuje, są zbyt pochłonięci pracą, aby ten stan rzeczy zmienić, przez co zwyczajnie nie mają czasu, aby rozmyślać nad swoim szczęściem czy nieszczęściem. Z kolei ci, którzy mają “wszystko”, często czują jakąś pustkę, jednak nie wiedzą, czym ją zapełnić.

Łyżka dziegciu wbrew pozorom ma jedną, ale za to bardzo dużą zaletę. Po prostu sprawia, że życie jest ciekawe. Niekoniecznie lepsze, ale ciekawe bez wątpienia. W końcu beczka wypełniona po brzegi miodem może zemdlić. Jakby nie patrzeć - życie to ciągłe radzenie sobie z jakimiś problemami. Bez chwili wytchnienia. Czy kiedy myślimy o biblijnym raju, nie odnosimy wrażenia, że musi tam być niezwykle nudno? Co robić w krainie, gdzie wszystko jest w porządku, gdzie nie trzeba już nic? To przecież okropne! Odnoszę wrażenie, że świat jest piękny przez to, jak radzimy sobie z jego okropieństwami. To nadaje smaku naszej codzienności.

Nadal cię nie przekonałem, że nikt nie jest w pełni szczęśliwy? Spójrz jednak. Szczęście jest bardzo ulotne, chwilowe, delikatne. Mówiąc, że jesteś wciąż szczęśliwy, poniekąd wypaczasz znaczenie słowa “szczęście”. Oczywiście możesz być zadowolony ze swojego życia. Nie twierdzę, że jest inaczej. Jednak szczęście nie równa się zadowoleniu. Szczęście jest bardzo skrajnym uczuciem. Z kolei zakładając, że jego brakiem jest nieszczęście, można przyjąć, iż to właśnie ono stanowi w żywocie ludzkim constans. Tak więc, w rzeczy samej, nasze życie nie jest beczką miodu, a dziegciu, którą z syzyfowym uporem codziennie staramy się osłodzić. Mimo że nie brzmi to wcale zbyt zachęcająco, to wydaje mi się, iż ostatecznie ma to raczej krzepiący wydźwięk. Nadaje to naszej egzystencji jakiś cel, wprawdzie nieco złudny, ale jednak. W końcu dążenie do szczęścia jest celem samym w sobie. Prowadzi to do wniosku, że najlepszym sposobem na życie jest życie chwilą. Carpe diem! Jak wspaniale jest wynaleźć koło na nowo.

A tobie jak idzie codzienne oszukiwanie samego siebie?

III Miejsce

Złote Pióro 2019 - jubileuszowe rozstrzygnięcia

Weronika Domczewska, kl. III E

X Liceum Ogólnokształcące im. Stefanii Sempołowskiej, ul. Piesza 1, 51-109 Wrocław

opiekun: Małgorzata Jakubek, nauczycielka języka polskiego

 

(…) dobrze być tam, gdzie człowiek ma swoje miejsce (…) dobrze mieć swoją bezpieczną przystań, do której zawsze można wrócić” (Stephen King). O moim intymnym miejscu na ziemi dolnośląskiej.

 

„Każde miejsce , do którego się udasz, staje się w jakimś sensie częścią ciebie.”

Anita Desai

Przystań między mostami

Po nawet najdłuższym rejsie przychodzi czas na dotarcie do portu. Nieistotne, czy chodzi o parowiec wracający z wyprawy dookoła świata, czy o skromną barkę sunącą powoli wodami Odry. Każdy z nas jest jednostką transportującą emocje, wspomnienia i przemyślenia oraz sternikiem, który  po walce ze sztormem na morzu codzienności w końcu powinien gdzieś osiąść. Moja łódź obiera swój codzienny kurs na wrocławskie Karłowice –  moją bezpieczną przystań.

Codziennie wyruszam z okolic Mostu Osobowickiego. Pożegnania są trudne – muszę pozostawić ciepłą pościel, kubek z niedopitą herbatą i bliskich uśmiechających się do mnie tylko ze zdjęć, ponieważ oni wyruszyli na nieznane wody dnia kilka godzin wcześniej. Sygnał do wyjścia daje mi dźwięk dzwonów wzywających na poranne nabożeństwo w kościele świętego Antoniego. Po chwili ociągania się podnoszę kotwicę snu, opuszczam moją bezpieczną kajutę i wyruszam w nieznane ku wschodzącemu malowniczo nad Odrą słońcu. Na początku drogi mijam kolorowy plac zabaw. Przeżywałam tutaj moje pierwsze radości i smutki: cieszyłam się ze znalezionego kasztana, z nieistniejącej już wieży wypatrywałam       z moimi ówczesnymi towarzyszami wyprawy nowych przygód i płakałam z powodu obdartych kolan. To miejsce zawsze wywołuje na mojej twarzy uśmiech i pozwala choć na chwilę powrócić myślami do czasów cieszenia się z małych rzeczy. Każda kolejna różnica pomiędzy obrazem znanym mi z czasów dzieciństwa, a stanem obecnym przypomina mi, że mój statek rozwija się, mknie do przodu w zawrotnym tempie i wypływa na coraz mniej znane mi tereny. Na horyzoncie zaczyna pojawiać się coraz więcej gwałtownych fal, zgubnych mielizn, a znajome bandery oddalają się, podążając w sobie tylko znanym kierunku. Dlatego cieszę się, że los dał mi możliwość pozostawienia właśnie tutaj mojego bagażu wspomnień i doświadczeń, do którego mogę wrócić przy każdej wizycie, kiedy tylko będę potrzebowała inspiracji, porady, czy też uśmiechu na otarcie łez.

Po chwili spaceru zazwyczaj przychodzi czas na zatrzymanie się w kapitanacie mojej edukacji, położonym w samym sercu Karłowic. Przyznam szczerze, że jest to miejsce, które potrafi zaskoczyć. Z jednej strony czuję się tutaj jak w domu – każdego ranka mogę tu zobaczyć serdeczny uśmiech przyjaciół, pomocną dłoń nauczyciela i przyswoić morze nowej wiedzy. Z drugiej strony podróż w te rejony wiąże się z dość sporą dozą adrenaliny –nigdy nie wiadomo, co czai się za rogiem. Czasem suniemy po spokojnym morzu ciekawych wykładów przeplatanych anegdotami, innym razem napotykamy marlina w postaci sprawdzianu naszej wiedzy. Grunt to zachować wtedy zimną krew, wygrać grę w statki z kluczem odpowiedzi i wyjść z opresji obronną ręką. Na lekcji słyszę dzwony bijące na Anioł Pański. Tym razem dźwięki płyną z kościoła pod wezwaniem Odkupiciela Świata. Uśmiecham się, bo przychodzą mi na myśl słowa z analizowanego niedawno wiersza Kazimierza Przerwy – Tetmajera: „Na Anioł Pański biją dzwony, niech będzie Maria pozdrowiona, niech będzie Chrystus pozdrowiony”. Chyba już zawsze dźwięk dzwonów będzie mi się kojarzył z tym pięknym poetyckim pozdrowieniem. To właśnie na lekcjach polskiego uświadomiłam sobie, że karłowickie uliczki są wyjątkowe, bo upamiętniają polskich pisarzy: Kasprowicza, Tetmajera, Staffa, Makuszyńskiego, Brzechwę… Z czasem dowiedziałam się też, że niektórzy twórcy tutaj bywali, jak Maria Dąbrowska i Rafał Wojaczek. Mieszkał tutaj Czesław Hernas - wybitny profesor, znawca baroku. To dopiero w liceum zdałam sobie sprawę z tego, jak ciekawe są moje Karłowice i jak wiele jeszcze mam do odkrycia. Na koniec dnia lubię przejść się pustym już korytarzem szkoły i zerknąć na gabloty ze zdjęciami. Myślę sobie wtedy, jak wiele wydarzeń z mojego życia rozegrało się i jeszcze się wydarzy właśnie w tych murach. Jak wielu ludzi, bez których nie wyobrażam sobie dzisiaj mojego dnia, poznałam właśnie tutaj. Jak wiele osób, z którymi spędzam tu  większość dni w roku, ukształtowało mnie i to właśnie dzięki nim podejmę wkrótce ważne decyzje dotyczące mojej przyszłości. Poczucie znajdowania się we właściwym miejscu i w odpowiednim kręgu ludzi uświadamia mi, jaki jest kolejny cel posiadania bezpiecznej przystani – daje ona człowiekowi najlepsze warunki i motywację do stawania się lepszą wersją siebie każdego dnia oraz wywołuje uśmiech na samo wspomnienie.

Po ostatnim dzwonku przychodzi czas na szybkie podniesienie żagli i wyczekiwany od rana powrót do przytulnej kajuty. Kiedy sprzyja aura i mam potrzebę zrelaksować się, zazwyczaj obieram dłuższy kurs przez wały, nazywane od niedawna Starą Odrą. Uwielbiam ten moment, kiedy zbliżając się do wody, słyszę pod stopami kojący szelest trawy i cichy plusk fal. Patrząc w błękitną toń, przypominam sobie słoneczne dni, podczas których rozkładam tu z przyjaciółmi koc i gramy godzinami w karty, śmiejąc się i myśląc jedynie o żartach. Czasami zakręci mi się w oku łza na myśl o dawnych przyjaźniach, zawiedzionych nadziejach i podjętych złych decyzjach. Na szczęście w takim momencie często pojawia się na horyzoncie mały lub większy czworonóg, który swoim entuzjazmem odgania znad mojej głowy ciemne chmury i zajmuje moje ręce głaskaniem.

Po chwili wyciszenia przychodzi czas na powrót do mojej głównej przystani. W takich chwilach zadaję sobie pytanie o to, co będzie, co mogę zrobić, co chciałabym  zmienić.  W końcu taki też jest sens przystani – z jednej strony jest ona końcem, ale z drugiej jest pierwszym przystankiem podczas nowego rejsu, który nadejdzie szybciej, niż mi się wydaje – chociażby następnego dnia rano, a może już za godzinę.

III MIEJSCE

Złote Pióro 2019 - jubileuszowe rozstrzygnięcia

Klaudia Bekas

I Liceum Ogólnokształcące

im. Bolesława Chrobrego w Kłodzku

 

XV EDYCJA DOLNOŚLĄSKIEGO LITERACKIEGO KONKURSU 
„MY POLACY – MY DOLNOŚLĄZACY” o Laur Złotego Pióra

„Łyżka dziegciu popsuje beczkę miodu”. Rozważ aktualność tego przysłowia.

RYTM ŻYCIA

Promienie słońca padały mi na twarz. Dzień zapowiadał się pięknie. Patrząc przez to wielkie, szklane okno fascynowałam się tym wszystkim, co miałam przed oczami. Czułam się szczęśliwa, a uśmiech nie schodził mi z twarzy. Ludzie mówią, że zawsze jestem uśmiechnięta. W tej właśnie chwili sobie przypomniałam te słowa i zaczęłam o tym intensywnie myśleć. Doszłam do wniosku, że mają rację. Ja nie widzę i nigdy nie widziałam w swoim życiu powodu do smutku, gdyż kocham to, co robię i to, kim jestem. Po takich refleksjach i chwilowym zamyśleniu wstałam z wygniecionego krzesła i podeszłam do biurka. Widziałam już z oddali mnóstwo czekających na mnie papierów, lecz nie przerażało mnie to. Ucieszyłam się, że mam tyle do zrobienia. Miałam już zamiar wyciągnąć dłoń, aby chwycić tę stertę. Jednak najpierw spojrzałam na ekran mojego telefonu, który leżał tuż obok. Uśmiechnęłam się. Od kilkunastu już lat takie wiadomości mnie nie zaskakują. ,,Jak włączyć pralkę? Gdzie moja czerwona kurtka?’’ Sprawiają mi one ogromną radość, a nawet rozczulam się nad nimi. Po chwili ekran wygasł. Wzięłam się zatem za czekające na mnie materiały. Rozejrzałam się wokołoi pomyślałam, że jest to miejsce, które uwielbiam. Cała ta technologia oraz możliwość jej poznawania sprawiają, że mój zawód jest także pasją. Czasami nawet zdarzyło mi się zostać po godzinach, ale nie odczułam znudzenia lub zmęczenia. Usiadłam w końcu z całym tym stosem papierów pod oknem.

- Przyniosłem pani najnowszy model do przetestowania – usłyszałam słowa wypowiedziane przez mojego asystenta stojącego w uchylonych drzwiach.

Spojrzałam na szczelnie zapakowany smartfon i zorientowałam się, że wszystkie moje papiery dotyczą zasad jego funkcjonowania. Ucieszyłam się niezmiernie, gdyż urządzenie, które trzymałam w dłoni, było ostatnim wielkim sukcesem mojej firmy.

W całym tym zawirowaniu czas zleciał mi nieubłaganie szybko. Pociągnęłam klamkę raz jeszcze, by upewnić się, czy aby na pewno drzwi do biura są szczelnie zamknięte. Potem w mgnieniu oka znalazłam się już przed głównym wejściem do swojego domu. Ledwo zatrzasnęłam drzwi samochodu, a zostałam już przywitana gorącymi objęciami. Najmniejszą wzięłam na ręce i zaczęłam zabawnie ją kołysać. Obydwie wykrzykiwały: „Mama, mama!” Śmiejąc się, zauważyłam, że czerwona kurtka jest już na swoim miejscu, więc na szczęście nie musiałam jej szukać. Przytulając obydwie dziewczynki, w oddali ujrzałam męża, idącego w naszym kierunku. Dziewczynki wyciągnęły ręce i teraz wszyscy w czwórkę staliśmy objęci, z uśmiechami na twarzach. Złapał mnie jak zwykle za rękę, a idące obok dziewczynki podskakiwały razem z psem, który zdecydowanie pragnął zabawy. Po chwili, jeszcze rozmawiając, weszliśmy do domu. Przy wejściu poczułam zapach przepysznej potrawy. Wychyliłam się zza kolumny, a ona już szła w moim kierunku.

- Córeczko, w końcu jesteś – objęła mnie, wypowiadając te słowa i jednocześnie całując na powitanie każdego z nas. Wszyscy zasiedliśmy do stołu, znów byliśmy razem. Mama spojrzała na mnie. Widziałam w jej oczach lekkie przerażenie, gdy wstałam i chwyciłam stertę brudnych talerzy. Każdego dnia martwiła się o mnie. Uspokajałam ją, że nie ma się czym przejmować, gdyż zmagam się z moją chorobą już od kilku lat i wiem, że moje serce jeszcze wiele wytrzyma. Pojawiał się wtedy uśmiech na jej twarzy, a to było dla mnie najważniejsze. Starałam się  tym nie martwić. Żyłam z nadzieją, że kiedyś jeszcze znajdzie się odpowiedni dawca, lecz dopóki czuję się dobrze, to nic mi więcej nie potrzeba. Ona doskonale wiedziała, że zapominam o tym wszystkim, bo mam to, czego pragnę: rodzinę, która daje mi siłę.

Nadszedł wieczór. Mój mąż, jak co dzień, siedział wpatrzony w ekran, doszukując się nowych technik leczenia. Wiedziałam, że chodziło mu o moje zdrowie, lecz uważałam, że jest to teraz zbędne. Przytuliłam go zatem, kładąc mu ręce na barkach. On wtedy oderwał wzrok od swej czynności i wszyscy wspólnie z dziećmi i ich babcią usiedliśmy w salonie, oglądając nasz codzienny program. Każdego dnia także dyskutowaliśmy do późna. Wszyscy zadowoleni i rozweseleni rozmową rozchodziliśmy się później do swoich łóżek. To był chyba najdłuższy czas naszej rozłąki, który i tak ledwo wytrzymywałam. Przy moim łóżku zawsze stało nasze wspólne zdjęcie, do którego uśmiechałam się przed snem. Na samym środku zdjęcia znajdowała się moja mama: objęta przez nas wszystkich, obdarzona szacunkiem i miłością.

Nazajutrz dzień zapowiadał się znów cudownie. Wstałam z łóżka i z radością udałam się do łazienki. W lustrze ujrzałam odbicie dwóch śmiejących się dziewczynek, które wzajemnie zabierały sobie pastę do zębów. Następnie, schodząc po schodach, czułam intensywny zapach ziarenek kawy. Mój mąż i mama już ją popijali, śmiejąc się do siebie. Ta chwila nie trwała długo, bowiem gdy mama zauważyła mnie wraz z biegnącymi po schodach dziewczynkami, wycałowała nas i podała przepyszne śniadanie. 


Około godziny ósmej byłam już przy swoim biurku. Przeglądałam artykuły związane z nową technologią i naszym najnowszym smartfonem. Wszystko mnie fascynowało. Jednocześnie myślałam o moich dziewczynkach oraz o pracy mojego męża, który ratuje życie wielu osób jako chirurg. Wiedziałam jednak, że są szczęśliwi, dlatego uśmiechałam się do siebie. Myślałam także o mojej mamie…

Znów czas zleciał tak szybko, że już zaraz musiałam pojawić się w szpitalu na okresowe badania. Tuż przed wejściem czekał na mnie mąż. Pocałował mnie w czoło i pytając mnie o dzisiejszy dzień, odprowadził na salę badań. Później nie czułam się już tak dobrze. Myślę, że mogło mnie to osłabić. W domu przy obiedzie nie myślałam o moim lekkim bólu, lecz o tym, jak czują się moja mama i dzieci. Wszyscy spędziliśmy miły czas, wzajemnie opowiadając sobie o dzisiejszym dniu. Podczas rozmowy mojej mamie spadł widelec. Ta sytuacja stanowiła dosyć zabawną i czułą chwilę, gdyż wszyscy zerwaliśmy się, by go podnieść, przez co zderzyliśmy się wzajemnie głowami.

Już w nocy trafiłam ponownie do szpitala z silnym bólem. Nie zastanawiałam się jednak nad tym długo, gdyż dziewczynki i mama były ze mną. Byłam szczęśliwa. Wiem, że mąż nie chciał mnie informować o moim złym stanie, ale już gorsze chwile przeżyłam, więc ten ból nie dobił mnie w żadnym stopniu. Rodzina cieszyła się moim szczęściem i poprzez to nawet w szpitalu spędziliśmy miłą noc.

Kolejnego dnia znów musiałam tu leżeć. Byłam zdenerwowana tym, że nie mogę przywitać się z dziewczynkami z samego rana. Wcześniej jeszcze poprosiłam mamę, aby pojechała do mojej firmy i wzięła mi kilka potrzebnych rzeczy, gdyż chcę je jeszcze przejrzeć. Miała być u mnie około godziny drugiej. Po upływie dłuższego czasu wciąż jej nie było. Zdecydowałam się jednak wziąć do ręki smartfon i napisać do niej wiadomość. Wiedziałam, że moja mama potrzebuje trochę więcej czasu, aby przeczytać, więc napisałam dla ułatwienia dużymi literami i wysłałam. Mama, trzymając za kierownicę, ujrzała moją wiadomość. Na dosłownie krótki moment oderwała wzrok od jezdni i chwyciła smartfon w celu odczytania wiadomości od córki.

Minęło kilka minut, wciąż czekałam na mamę, lecz byłam pewna, że za niedługo już u mnie będzie. Patrzyłam przez jakiś czas w białą, pustą ścianę przede mną i myślałam o moim życiu, byłam szczęśliwa.Po chwili wbiegł mój mąż do mojej sali ze słowami:

- Mamy dawcę, jedziemy na salę operacyjną.

Na taki komunikat, w nieoczekiwanym, nagłym momencie, byłam przygotowana od kilku lat, lecz nie ukrywam, że i tak mnie zaskoczył. Ufałam natomiast mężowi i wiedziałam, że jestem w dobrych rękach i decyzja została słusznie podjęta.

Obudziłam się wielegodzin po operacji. Był to ciężki zabieg zarówno dla mnie, jak i dla chirurgów. Przez łzy, uśmiechnęłam się, że po latach w końcu mam zdrowe, nowe serce.

Nazajutrz w sali odwiedził mnie  mąż. Próbował udawać szczęśliwego. Ja jednak widziałam w jego oczach smutek i przerażenie. Chwyciłam jednak jego dłoń i pragnęłam, by poinformował dziewczynki i mamę o wszystkim. Niespodziewanie wbiegła do sali moja córka. Była zapłakana. Pokazała mi w Internecie artykuł o śmierci kobiety, która zginęła kilka godzin temu, powodując wypadek samochodowy,najprawdopodobniej z powodu  zapatrzenia się w ekran smartfona. Była to moja mama. Zaniemówiłam. Wiedziałam, już od dawna, że mama podpisała oświadczenie dotyczące pośmiertnej transplantacji narządów. Popatrzyłam na męża i zadałam sobie w głowie pytanie, dlaczego pozwolił na to, by biło we mnie jej serce.

Dzisiaj, gdy wciąż żyję, prawie wszyscy razem znów siedzimy przy stole. Ja wciąż czuję obecność mamy. Po raz pierwszy w życiu jest mi ciężko, ale widok dziewczynek, które dziękują ojcu, za uratowanie mi życia, sprawia, że znów się uśmiecham. Jak co wieczór, siadam na łóżku przy rodzinnym zdjęciu i patrzę na nie, przez długi czas. Wtedy przychodzi mój mąż, który mocno mnie obejmuje. Ze łzami w oczach, dziękuję mojej matce, że nie pozwoliła na to, aby rodzina żyła także beze mnie.

II MIEJSCE

Złote Pióro 2019 - jubileuszowe rozstrzygnięcia

Imię: Wiktoria
Nazwisko: Pętal
Szkoła: Liceum Ogólnokształcące nr VIII we Wrocławiu

„Łyżka dziegciu popsuje beczkę miodu”. Rozważ aktualność tego przysłowia.

Kiedy 21 sierpnia Roku Pańskiego 1968 Związek Radziecki najechał Czechy, zniknęły zalążki liberalizmu, który zaczął się tworzyć podczas praskiej wiosny. Zniknęła wolność słowa, miała też zniknąć religia. Kościoły zamykano, a ich skarbce opróżniano. Brat Wojtych z zakonu kapucynów od wieków opiekujących się praską Loretą, patrzył z niemą grozą na to co działo się wokół niego. Przyjdą, wiedział, że przyjdą i tu, ale nie sądził, że stanie się to tak szybko.

Hiobowe wieści przyniósł mu brat Zlatko, pewnego listopadowego poranka.

- Co?! – brat Wojtych zerwał się na równe nogi, przewracając kubek.

- Wywożą wszystko, co cenniejsze rzeczy przetapiają albo sprzedają – mówił powoli blady jak ściana brat Zlatko. – Kazali nam zrobić inwentaryzację.

- O nie! – powiedział z mocą brat Wojtych. – Po moim trupie! Ja nie dam! Ja nie pozwolę, słyszysz Zlatko?! – uderzył dłonią w stół, kubek potoczył się aż do krawędzi i spadł z cichym, pełnym wyrzutu brzękiem, pękając na dwie części.

- Więc co zamierzasz? – bratZlatko kucnął, by pozbierać resztki kubka.

- Nie wiem… - zaczął nerwowo krążyć po swoim gabinecie, pocierając nasadę nosa. – Pójdę do Komitetu, postaram się to wyjaśnić. Może jest jakiś sposób.

Zlatko ze smutkiem skinął głową, on też rozumiał powagę sytuacji. Nie mieli szans, ale trzeba było walczyć. Brat Wojtych w pośpiechu naciągnął na siebie płaszcz i nie kłopocząc się zapinaniem wypadł na ulicę. Do siedziby administracji niemal pobiegł, potrącając po drodze przechodniów. Niektórzy rzucali mu krzywe spojrzenia, habit nie budził już zupełnie szacunku.

Brat Wojtych był z siebie naprawdę dumny, udało mu się nie zrobić krzywdy żadnemu  z niemiłosiernie powolnych i niekompetentnych urzędników. A mógłby. I chciałby. Po trzech godzinach krążenia po wąskich, wiecznie zadymionych pokojach, odesłano go wreszcie do Krystowa Ludda, dyrektora projektu zamykania kościołów. Krystow był potężnym, jowialnym mężczyzną o czerwonej twarzy i obwisłych policzkach dobrze spasionego prosięcia. Brat Wojtych skłonił mu się sztywno, wchodząc do gabinetu.

- A witam, witam, towarzyszu – powiedział z naciskiem Krystow, wskazując mu krzesło naprzeciwko siebie. – Właśnie telefonowali do mnie z informacją o waszym przyjściu. Proszę, siadajcie – zachęcił, bo brat Wojtych dalej stał, sztywny, jakby kij połknął.

- Ja… - zaczął brat Wojtych i urwał, bo rzeczywiście, nie wiedział co powiedzieć. Jak do tej pory improwizował, ale teraz kiedy przyszło do konkretów, miał pustkę w głowie.

- Widzicie, towarzyszu – westchnął Krystow z cierpiętniczą miną. – Tak to z wami, klechami, już jest. Robicie zamieszanie, a sami nie wiecie, o co wam chodzi – uśmiechnął się z pobłażaniem, a brat Wojtych aż się zapowietrzył.

- Ależ, szanowny panie… – zaczął, starając się nad sobą zapanować – przyszedłem w bardzo konkretnej sprawie. Opiekuję się Sanktuarium Loretańskim, w którym, jak panu zapewne wiadomo, znajdują się bezcenne zabytki. Wywiezienie ich byłoby świętokradztwem!

- Ach nie byłoby, nie byłoby, nie dramatyzujcie towarzyszu – machnął ręką Ludd. – No, ale dobrze – oparł przedramiona na szerokim biurku, splótł dłonie i spytał już dużo konkretniej: – Zróbmy tak, ja wysłucham waszej propozycji, a potem zadecydujemy, co zrobić. Więc?

Brat Wojtych czuł, że serce zaczyna walić mu jak oszalałe, zrobiło mu się nieznośnie gorąco. Zacisnął dłonie w pięści, aż pobielały mu kłykcie, i wreszcie powiedział.

- Chciałbym, żeby w kościele zorganizowano muzeum, w którym za drobną opłatą można by zobaczyć skarbiec świątynny – przez moment w gabinecie zapanowała cisza, aż wreszcie Ludd roześmiał się głośno i gardłowo.

- A niech was! I takie myślenie mi się podoba –

I Już? Brat Wojtych miał wrażenie, że coś za łatwo mu poszło. Milczał, czekając na to, co powie Krystow.

 – Nawet lepiej, nie trzeba będzie burzyć i jeszcze pieniądze z tego będą. O, wycieczki szkolne się będzie organizować – rozmarzył się Krystow. -  A wy, towarzyszu… - spojrzał na niego pytająco.

- Hlava – podpowiedział brat Wojtych.

- A wy, towarzyszu Hlava będziecie odpowiedzialni za muzeum. No i jak? Zadowoleni?

- Tak – odpowiedział trochę zbyt szybko. – Tak, bardzo dziękuję. Bóg zapłać!

- Ej, ej, towarzyszu Hlava, tylko bez takich – upomniał go z lekkim uśmieszkiem Krystow.

Zniknęły drewniane ławy, za to przy wejściu pojawiło się biurko, kasa i mały stojak z pocztówkami po dziesięć koron każda. Obrazy świętych w grubych ramach pozostawiono, do każdego dołączając białą tabliczkę z informacją o autorze i krótkim opisem dzieła. Z ołtarza zniknęły świece, kwiaty, zgaszono dwie czerwone lampki. To już nie był ołtarz, przed którym można było klękać. Pod ścianami na przeszklonych regałach pyszniły się wspaniałe kosztowności skarbca. Zwieńczeniem tej kolekcji była prawie metrowa hostia ze złota. Brat Wojtych aż się zapatrzył. Sześć tysięcy dwieście dwadzieścia dwa diamenty opalizowały w białym świetle lampki. Nieśmiało uśmiechnął się do siebie. Przechytrzył komunistów, ha ha. Udało mu się. Hostia i cały dorobek tak pieczołowicie przechowywany, był bezpieczny. Ba, teraz nawet zwykli ludzie będą mogli go oglądać.

- Muszę wam przyznać, towarzyszu – odezwał się Krystow – że nieźle to wyszło– poklepał brata Wojtycha po plecach z taką siłą, że ten aż się zachwiał. – Faktycznie, sporo tych cacek nakradliście.

- Nie nakradliśmy… – powiedział z godnością, odwracając się w stronę dyrektora. Chciał mówić dalej, ale zrezygnował. Nie warto było drażnić lwa. Jeszcze by wycofał zgodę na muzeum.

- Chodźmy na zewnątrz, chcę, żebyście zobaczyli, jaką tabliczkę wczoraj przywiesili. Sam wybierałem nazwę – powiedział z dumą. Założył kapelusz na głowę, kierując się w stronę wyjścia. Brat Wojtych, chcąc nie chcąc, podreptał za nim.

Dzień był zimny, wietrzny i chyba zanosiło się na śnieg. Pierwszy tego roku.

- I jak? – spytał. – Tego się, towarzyszu, nie spodziewaliście, co? – zarechotał.

Przy wejściu do kościoła zamiast rozpiski mszy wisiała duża mosiężna tabliczka, głosząca, że oto w Sanktuarium Loretańskim znajduje się teraz Muzeum wyzysku klasy robotniczej. Brat Wojtych odwrócił wzrok, zacisnął dłoń na różańcu. Zrobił to dyskretnie, by dyrektor nie  zauważył. Nie odpowiedział, pokiwał tylko powoli głową.

- Ty widzisz to, Miros – mruknął jeden z przechodzących obok kościoła mężczyzn. - Ażeby ich, okradają nas i jeszcze się chwalą – splunął pod nogi bratu Wojtychowi.

Ten nazwany Mirosem tylko wzruszył ramionami, z pogardą patrząc na jasny, barokowy kościółek. Mogli mu teraz pluć pod nogi, brat Wojtych dopiął swego, skarbiec był bezpieczny. Tylko to się liczyło. A jednak wcale się nie cieszył. Sam nie wiedział co to właściwie było, dziwne uczucie, jakby ściskanie w piersi. Gorzki posmak w ustach i poczucie porażki. Cóż,             nie można przecież mieć wszystkiego. Kościół się jeszcze podniesie, najważniejsze, żeby miał z czego powstawać.

I MIEJSCE

Złote Pióro 2019 - jubileuszowe rozstrzygnięcia

Zofia Di Feliciantonio
Publiczne Liceum Salezjańskie

Temat: „ (…) dobrze być tam, gdzie człowiek ma swoje miejsce (…) dobrze mieć swoją bezpieczną przystań, do której zawsze można wrócić” (Stephen King). O moim intymnym miejscu na ziemi dolnośląskiej.

Gdzie jest Michał?

Wchodzę.  Ogromne drzwi głośno się zatrzaskują. Mijam małą, boczną kaplicę, siadam w jednej z ostatnich ławek w nawie głównej. Ostatnie promienie zachodzącego słońca przechodzą przez kolorowe witraże i padają na czerwone cegły. Cisza. Michał Archanioł przyjaźnie spogląda na mnie z ołtarza salezjańskiego kościoła. Wydaje się, że siedzę sama, jednak tak naprawdę jest jeszcze On. Zamykam oczy i modlę się. Rozmawiamy. Tylko ja i On.

Nagle na moim ramieniu czuję ciężką dłoń i słyszę głos: „Co ty tu robisz, niewiasto? Przeszkadzasz nam w pracy, zejdź z placu budowy!”. Otwieram oczy. Widzę tony piachu, cegieł i drewna, a wśród nich kilku mężczyzn ubranych w dość dziwny sposób – mieli na sobie tkane koszule i futrzane czapki. „Co tu się dzieje? Gdzie jest mój kościół?” – mówię przerażona. „Panienko, nie ma jeszcze, dopiero będzie” – odpowiada szef całego przedsięwzięcia. W jednej chwili zniknęły wszystkie znane mi okoliczne obiekty: szkoła, plebania, park Stanisława Tołpy. Najważniejsze pytanie brzmi jednak: „Co się stało ze świątynią pod wezwaniem Michała Archanioła?”. Moje ulubione miejsce rozpłynęło się w powietrzu, a ja znalazłam się w samym środku zagadkowej rzeczywistości. Niespokojnie rozglądam się wokoło. W całkiem bliskiej odległości widzę kilka kamienic, budynek kształtem przypominający klasztor, mury, rzekę oraz duży kościół. Sporo ludzi spaceruje pobliską „ulicą”, jeśli można ją tak w ogóle nazwać, bo błoto po kostki utrudnia poruszanie się.Podchodzę do szykownie ubranego mężczyzny z papierami w dłoniach. „Dzień dobry, który mamy rok?” – pytam. „Najprawdopodobniej 1139, waćpanno. Skąd to pytanie?” – odpowiadamój rozmówca. „Niemożliwe! Przed chwilą był 2019! Kim pan jest i co oni tu budują?” – mówię zszokowana. „Nazywam się Piotr Włostowic i jestem fundatorem tego powstającego właśnie opactwa benedyktynów i tej małej kapliczki pod wezwaniem św. Michała Archanioła. To w 2019 roku istnieją już podróże w czasie?”. ”Właśnie tu pojawia się problem, bo jeszcze ich nie wymyślono”. „To co panienka tu robi?”. „Też się zastanawiam…”. Odchodzę kilka kroków w stronę placu budowy. Opieram się o drewniane rusztowanie i wtedy coś ciężkiego spada mi na głowę. Świat zaczyna wirować, a ja osuwam się na piaskowe wzgórze.

Ciemność na kilka chwil zawładnęła moim umysłem. Nic nie widzę ani nie słyszę. Jakby parę minut później powoli otwieram oczy. Nie ma już gór z drewna ani cegieł. Leżę w trawie, a do moich uszu dobiegają odgłosy rozmów. Powoli wstaję. Widzę park Tołpy. Znowu jestem w moim Wrocławiu! Po prawej stronie znajdują się znajome budynkiWydziału Architektonicznego Politechniki Wrocławskiej, a z lewej po stalowych szynach przejeżdża starodawny tramwaj. No właśnie – starodawny. Podbiegam do przystanku, a tam niemieckie rozkłady jazdy. Czytam, ale daty nie ma. Odwracam się i wzrokiem szukam mojego kościoła. Coś widać! Pędzę w stronę dwóch podobnych wież. Nagle przypadkiem wpadam na jakąś studentkę, która  prawdopodobnie wracała z wykładu. „Przepraszam panią” – mówię kaleczonym niemieckim. „Nic się nie stało. Wyglądasz trochę na zagubioną, może w czymś ci pomóc? Nazywam się Edyta Stein, mieszkam tu niedaleko” – odpowiada powoli i wyraźnie przemiła kobieta. Nie wierzę własnym oczom. Oto przede mną stoi przyszła zakonnica, męczennica i patronka mojej szkoły. „Który mamy rok?” – pytam w końcu zaskoczona. „Co za pytanie! 1910 oczywiście!” – wykrzykuje zdziwiona Edyta. Rozmawiamy dalej. Obecna studentka odpowiada na moje osobliwe pytania bardzo wyczerpująco. Mówi, że niedługo wyjedzie na studia do Getyngi, aby tam się rozwijać. „Mogłabyś mnie zaprowadzić do kościoła św. Michała Archanioła?” – pytam w końcu. „Chyba to ten naprzeciwko, ale nie jestem wierząca, nie powiem ci dokładnie” – mówi Edyta. Wtedy jeszcze nie wiedziała, jak potoczy się jej dalsze życie i że w wieku trzydziestu jeden lat przyjmie chrzest. Żegnam się z przyszłą świętą i idę w stronę skrzyżowania ulic Wyszyńskiego i Nowowiejskiej (oczywiście wtedy miały inne, niemieckie nazwy). Nie istniała jeszcze wtedy oczywiście sygnalizacja świetlna, a ruch drogowy o tej porze był wzmożony. Rozglądam się,. Tak bardzo chce być w moim ulubionym kościele. Jestem już tak blisko. Z daleka widzę nawę główną zakrytą przez drzewa. Wyższa wieża wystaje ponad okoliczne budynki. Szybko przechodzę przez jezdnię, ledwo uchodząc z życiem, gdyż prawie rozjechał mnie tramwaj. Do mojej ziemi obiecanej pozostało jeszcze kilkadziesiąt metrów, już widzę świątynię. Nagle słyszę grzmoty, zaczyna padać deszcz. Zza pleców dochodzi do mniedonośny głos: „Nie tym razem” i sytuacja się powtarza – padam na ziemię niczym porażona piorunem, a świat zmienia się w ciemność.

Znów się budzę. Po raz kolejny leżę na trawie, wszystko wygląda identycznie jak poprzednio. Powoli wstaję. Nagle nad moją głową przelatuje kilka radzieckich samolotów z gwiazdami na skrzydłach. Przerażona biegnę w stronę kościoła. W oddali słyszę odgłosy spadających bomb. Po drodze podnoszę wyrzuconą przez kogoś niemiecką gazetę. Szukam daty. Jest! 13 lutego 1945 roku. Końcówka drugiej wojny światowej, Twierdza Wrocław w jej prawdziwym, a nie stadionowym wydaniu. Nadal słyszę szum samolotów, a w oddali nawet pojedyncze strzały z karabinów. Przestraszona przyspieszam.W oddali kolejna bomba spada z nieba na zabytkowe budynki. W końcu zdyszana zatrzymuję się przed głównym wejściem. Powoli otwieram ciężkie drzwi. Zamykają się za mną z hukiem. Tutaj jest spokojnie. Z zewnątrz nie dobiegają tu odgłosy walki. Kościół jest pusty, ponieważ prawie wszyscy mieszkańcy zostali już dawno ewakuowani. Ołtarz główny ani boczne kaplice nie przypominają jednak współczesnej świątyni. Ubogi wystrój świadczy o braku funduszy tutejszych kapłanów. Nie ma portretu księdza Bosko, prezbiterium świeci pustkami. Siadam w jednej z ławek. W końcu czuję się bezpiecznie. Robię znak krzyża i zamykam oczy. On tu jest. Rozmawiamy. Tylko ja i On, nikt więcej.

Czuję lekkie szturchnięcie. „Przepraszam bardzo, już późno, muszę zamknąć kościół”. Odwracam się. Widzę pana Józefa, naszego kościelnego. „Nie wie pan, jak się cieszę, że tu jestem” – odpowiadam uradowana. „Ja też, ale chętnie poszedłbym już do domu. Proszę iść do siebie”. Wychodzę. Widzę szkolne boisko, parking oświetlony dwiema latarniami, sznur samochodów przejeżdżających ulicą Wyszyńskiego.  Cieszę się, że mogę tu być. Pan kościelny odchodzi w stronę plebani. Jeszcze na chwilę siadam na schodach przy bocznym wejściu do świątyni. Wszystko wydaje się być takie, jak dawniej, ale jednak jest coś innego. To moja więź z tym miejscem się pogłębiła. Jest mi tutaj tak dobrze, że aż nie chce wracać do domu. Cała historia tej okolicy przeleciała przed moimi oczami, nareszcie odzyskałam mój kościół, moje intymne miejsce na ziemi dolnośląskiej. I znów jesteśmy razem. Rozmawiamy. Tylko ja i On.