(Nie)odpowiedzialny

Karol Białkowski Karol Białkowski

publikacja 28.02.2020 09:05

Kradzieże, pobicia, prostytutki, wielkie pieniądze i wielkie długi. Totalna degeneracja i… palec Boży. Janusz przezwyciężył swój upadek i odbił się od dna. Rozpoczął się Wielki Post. To dobry czas na to, by się zastanowić nad swoim życiem.

(Nie)odpowiedzialny Janusz jest ciągle związany z branżą motoryzacyjną, lecz teraz w służbie i pomocy ludziom. Agata Combik /Foto Gość

W tym roku "Gość Wrocławski" obchodzi 25-lecie. Z tej okazji będziemy przypominać nasze najciekawsze archiwalne artykuły. Poniższy pochodzi z numeru 8/2012.

*imię bohatera zostało zmienione

Janusz przez 7 lat był przestępcą. Oszukiwał, kradł i rozprowadzał narkotyki. – Pamiętam jedną akcję w górskich okolicach. Namierzyliśmy z kolegą ładne auto. Stało dokładnie pod posterunkiem policji – opowiada były złodziej. – Postanowiliśmy zagrać na „zagubionego turystę”. Czapeczka z daszkiem, okulary przeciwsłoneczne, kanister na benzynę w dłoni i do tego samochodu jak do swojego. „Banieczka” na dach i szybkie otwarcie auta „na wajchę”, spojrzenie w okna komisariatu, czy nikt na nas nie patrzy, odpalenie silnika i zapakowanie kanistra do bagażnika. Wszystko trwało ok. 2 min. Potem spokojny wyjazd z parkingu i jazda na drugi koniec Polski, by auto sprzedać.

Ile było podobnych zdarzeń w życiu Janusza? Wiele, ale każdorazowo towarzyszyły mu pewne skrupuły. – To był przejaw Bożej opieki nade mną – mówi.

********

Bycie szczęśliwym ojcem trójki dzieci i ewangelizowanie jest odkrytym powołaniem. Przed dwoma laty został wybrany na odpowiedzialnego swojej wspólnoty Drogi neokatechumenalnej. Pan Bóg postawił go na zupełnie przeciwnym biegunie życia niż 15 lat wcześniej. Jego historia jest przykładem, że każdy może zerwać z niechlubną przeszłością.

W kierunku dna

– Jestem rodowitym wrocławianinem z pokolenia początku lat 70. XX wieku. Wchodziłem w bardziej świadome życie podczas stanu wojennego – rozpoczyna swą opowieść Janusz. W tym czasie nic nie wskazywało na to, że życie młodego chłopaka wywróci się do góry nogami. Do 12. roku życia Pan Bóg był obecny w jego codzienności. Przykład mamy i dziadków sprawił, że Janusz służył do Mszy św. i w jego świadomości były obecne chrześcijańskie wartości. Wszystko zaczęło się zmieniać w momencie, gdy w rodzinie pojawił się alkohol. Tato coraz rzadziej bywał w domu, a jak już w nim był, to często się awanturował i dochodziło do rękoczynów. – Kiedy miałem ok. 15 lat, któregoś dnia tata zagroził mamie. Stanąłem w jej obronie i powiedziałem, że jeśli jeszcze raz podniesie na nią rękę, to go zabiję, po czym uciekłem, aby ojciec miał czas na wyciszenie – wspomina Janusz.

Doświadczając przemocy, zaczął pytać: „Boże, gdzie jesteś?”. – Po jakimś czasie mama z moją młodszą siostrą na ponad rok wyprowadziła się z domu. Ja zostałem z ojcem – opowiada. Od tego momentu coraz większą rolę w życiu chłopaka zaczął odgrywać sport. Najpierw była piłka nożna, a potem boks. – W ringu trzeba liczyć na samego siebie. To, co działo się na treningach, przenosiłem do codzienności. Działałem według zasady, że w życiu trzeba się bić, rozpychać, wojować. Dziś też tak robię, ale ma to zupełnie inny wymiar – uśmiecha się Janusz.

Mając 17, 18 lat, kończąc zawodówkę, chłopak musiał podjąć jakieś decyzje, co będzie robił w życiu. Moment ten przypadł na okres przełomu systemowego w Polsce. – Lata 1991–1992 to był dobry czas na „interesy”. Kontynuowanie kariery boksera nie wchodziło w grę, bo przytrafiła mi się kontuzja kręgosłupa szyjnego. Ojciec pokazał mi swoje środowisko. Dotknąłem półświatka związanego z giełdą – poznałem handlarzy walutą, samochodami i cwaniaków grających w „trzy karty” [rodzaj gry hazardowej przyp. red]. Wsiąkłem w to towarzystwo i w nim zacząłem funkcjonować. W ciągu jednej soboty czy niedzieli zarabiałem tyle pieniędzy, co dyrektorzy państwowych placówek przez cały miesiąc – opowiada. Wtedy do głowy uderzyła mu woda sodowa. – Ze względu na przedślubną „wpadkę”, w wieku 19 lat zawarłem związek małżeński. Zarówno przed, jak i po ślubie nie dochowywałem wierności. Wręcz przeciwnie. Dziś z żoną mamy te sprawy za sobą, przebaczone, ale to nie było łatwe dla niej – kontynuuje Janusz.

Bagno

Złe rzeczy mają to do siebie, że pociągają lawinowo jeszcze gorsze. – Na początku pobić kogoś i okraść to był problem, ale po jakimś czasie wyjaśnienie porachunków i zostawienie zakrwawionej osoby na ulicy nie robiło wrażenia – wspomina. Sprawy posuwały się dalej. W latach 1993–1994 era związana z giełdami samochodowymi zaczęła się kończyć. Ze względu na coraz mniejsze pieniądze Janusz zaczął się rozglądać za inną „dochodową działalnością”. – Przyłączyłem się do grup chłopaków jeżdżących na Zachód. Po co? Na sklepy. Byłem tzw. szopenfeldziarzem – okradaliśmy je w ciągu dnia. Wchodziło się, wynosiło na różne sposoby, ile się da towaru, i… dalej, w teren – opowiada. Ten proceder trwał ok. 1,5 roku. Jego konsekwencją był miesięczny pobyt w więzieniu we Francji. Po powrocie do Polski Janusz związał się z ekipami kradnącymi samochody. Ile ich ukradł? – Sporo. To przynosiło pokaźne zyski. We Wrocławiu działało wiele takich grup, a ja współpracowałem z kilkoma – mówi.

Czytaj dalej o walce Janusza o małżeństwo i o siebie

W 1996 r. w stolicy Dolnego Śląska ścierały się wpływy różnych grup przestępczych. – W tym nie brałem czynnego udziału, ale wiedziałem o kilku wybuchach i strzelaninach. W  tym okresie w  mieście ostro wchodziły narkotyki. Pojawiły się one również w moim życiu – mówi Janusz. – Najpierw marihuana, potem kokaina, przy ciągłym spożywaniu alkoholu. Najdłuższy ciąg trwał u mnie 8 miesięcy. Dzień w dzień chodziłem zaćpany i nie trzeźwiałem. Człowiek w takim stanie jest zdolny do zrobienia wszystkiego, aby zarobić – mówi.

Narkotyki były łatwym źródłem dochodu. Wraz ze „wspólnikiem” należeli do tzw. górnej półki – ludzi z miasta. Dla nich pracowało kilkunastu dealerów. – Ja się bawiłem tylko w „trawę”. Po latach widzę, że w związku z moimi rozlicznymi występkami cały czas miałem jakieś skrupuły, moralnego kaca, które, dzięki Bogu, nie znikały z mojego serca. To dobrze, bo ci, którzy ich nie mieli, odsiadują dziś w więzieniach pokaźne wyroki lub… nie ma ich na tym świecie, bo zniszczyli swoje zdrowie i życie. To było bagno! – podkreśla Janusz.

Trzy płaszczyzny

Po 8 miesiącach „w ciągu” pojawiła się u młodego chłopaka refleksja że to, co się działo w ostatnich latach jego życia, nie uczyniło go szczęśliwym. – Czułem, że co najmniej na trzech płaszczyznach jestem „trupem”. Mój organizm był doprowadzony do ruiny. Zacząłem dostrzegać, że jeśli dalej będę ćpał i pił, to po prostu nie przeżyję – mówi. Drugą rzeczą, którą zauważył, był brak przyjaciół. Ci, z którymi był związany przez działalność przestępczą, w razie „zgrzytów” byli gotowi rozbić łeb czy przestrzelić kolano. – Mnie się to przytrafiło. Przyjechało trzech „pompowańców” pod dom. Po krótkiej szamotaninie załadowali mnie do samochodu i wywieźli. Miałem szczęście. Mimo że nad moją głową i kolanami machali bronią, z pewnych względów nie zostałem „przykładem” dla innych. A byli tacy, co „przykładami” zostali – zaznacza Janusz. Nie było w tym nic niezwykłego, bo wcześniej on sam też siłowo załatwiał „swoje sprawy”. Trzecią płaszczyzną było małżeństwo, które w pewnym momencie zawisło na włosku. – Więcej czasu przebywałem w wynajętej „mecie” niż w domu. Byłem pijakiem, narkomanem i korzystałem wszędzie i gdzie tylko można z usług „przyjaciółek”. Żona z córką się wyprowadziły. Wszystko szło ku temu, by małżeństwo się rozpadło – wyznaje Janusz.

Na szczęście za przemyśleniami poszła też konkretna decyzja, by ratować to, co się da. – Może dziwnie to zabrzmi, ale miałem sen, wskazówkę od Pana Boga. Widziałem w nim sytuację, która przytrafiła mi  się po  jakimś czasie za granicą. Było tam konkretne wskazanie, abym uciekał, również od tego życia – opowiada. Po powrocie do Polski z każdej strony był przyciśnięty do muru. Jednak Pan Bóg go nie zostawił. – Mówiłem sobie „Panie Boże, jeśli jesteś, to mi pomóż, bo ja już nie mogę tak dalej żyć”. On przychodzi przez doświadczenia, w nich się objawia. I właśnie przez nie przekonałem się, że jest i że mi pomaga – mówi.

Nowe życie

Janusz na jakiś czas musiał opuścić Wrocław, by przemyśleć, jak wyjść z matni, w której się znalazł. – Z żoną doszliśmy do pewnego konsensusu, że potrzeba nam „nowego życia”. Postanowiliśmy postarać się o kolejne dziecko. To miała być odskocznia od przeszłości – mówi. Zmiany w jego życiu wewnętrznym i zewnętrznym szły coraz dalej, tak że nawet żona była mocno zaskoczona. W dniu jego 25. urodzin na świecie pojawił się syn. To był znak Opatrzności Bożej. Janusz sięgnął po Pismo Święte i szukał jakiegoś Słowa dla siebie. – Dopiero lektura Ewangelii dała mi takiego ogromnego kopa. Uświadomiłem sobie, że jest Ktoś, kto chce mi odpuścić grzechy – Chrystus,który za mnie umarł i zmartwychwstał – opowiada o swoim doświadczeniu. Zerwanie z przeszłością nie było jednak łatwe. Wielki Post w 1998 r. był pierwszym przełamaniem. – Jeszcze wtedy nie potrafiłem żyć tak, jak bym chciał. Przeszedłem na „lżejszy kaliber wykroczeń” i starałem się ograniczać swoją działalność przestępczą. Dziś wiem, jakie paragrafy groziły mi za te „drobnostki”, ale wtedy to był krok w przeciwnym niż dotychczas kierunku – tłumaczy. Kolejny Wielki Post to było już totalne zerwanie ze „starym” życiem. – Począwszy od nowego roku nie piłem alkoholu, potem od Środy Popielcowej przestałem palić i podjąłem pierwszą legalną pracę. Przystąpiłem do spowiedzi i codziennie przyjmowałem Eucharystię. Pomyślałem, że jeśli wytrzymam, to będzie dobrze. Było bardzo dobrze i wiedziałem, że takiej drogi muszę się trzymać – uśmiecha się Janusz i zaznacza, że od tamtej pory do dziś na palcach jednej ręki może policzyć dni, w które nie przyjął Komunii św.

Rozwój duchowy był od tego momentu dynamiczny. Jesienią Janusz zobaczył zaproszenie na katechezy neokatechumenalne, z którego skorzystał. – Po jakichś dwóch, trzech końcowych katechezach zdecydowałem, że jest to formacja dla mnie. Kontynuuję ją od kilkunastu lat i cieszę się, że podążamy tą Drogą wraz z żoną – dodaje. To właśnie w tej wspólnocie wchodzi w głębię chrześcijaństwa, uczy się nieustannie nawracać i sięgać do źródła, którym jest chrzest.