Kiedy ludzie kłócili się, na jakie melodie śpiewać pieśni kościelne

Maciej Rajfur Maciej Rajfur

publikacja 04.05.2020 20:44

Jaka była rola Kościoła w pierwszych powojennych latach na Dolnym Śląsku? Opowiada, podając ciekawe przykłady i anegdoty, Marek Mutor, dyrektor Centrum Historii Zajezdnia.

Kiedy ludzie kłócili się, na jakie melodie śpiewać pieśni kościelne Marek Mutor, dyrektor Centrum historii Zajezdnia, przypomina rzeczywistość religijną w powojennym Wrocławiu. Maciej Rajfur /Foto Gość

Z okazji 75-lecia powojennego Wrocławia, dr Marek Mutor przypomina okoliczności, w jakich formowało się życie w stolicy Dolnego Śląska po 1945 roku. Przypomnijmy, że skutkiem II wojny światowej we Wrocławiu była całkowita wymiana ludności. Do miasta przyjeżdżali w wagonach przesiedleńcy, wielu z nich przybyło z dawnych Kresów Wschodnich.

Bardzo często cała parafia ze Wschodu, ze swoim duszpasterzem, wiernymi, ikonami świętych, różnymi pamiątkami przyjeżdżała jednym pociągiem i osiedlała się blisko siebie. Szczególnie było to widoczne na prowincji. Dobrym przykładem z archidiecezji wrocławskiej jest zmarły w 2016 roku w wieku 104 lat ks. Franciszek Rozwód oraz jego parafianie.

- Księża byli pierwszymi, którzy organizowali życie społeczne na Ziemiach Zachodnich i Północnych. Koniec wojny przyniósł wielkie przemiany religijne. Tereny Dolnego Śląska były w dużej części protestanckie, a nagle stawały się terenami, gdzie wraz z napływową ludnością po wojnie zapanowała religia katolicka. W pierwszych powojennych miesiącach Kościół katolicki stał się jedyną strukturą zdolną zapanować nad nastrojami społecznymi i nieść pomoc humanitarną w tym trudnym czasie - mówi dr Mutor.

Takiej roli jak Kościół katolicki nie mogli odegrać komendanci wojenni - oficerowie Armii Czerwonej, czy dopiero tworzona komunistyczna administracja państwowa.

6 lipca 1945 roku zmarł kard. Adolf Bertram - ostatni niemiecki metropolita wrocławski. 8 lipca 1945 roku polski prymas August Hlond otrzymał specjalne pełnomocnictwa papieskie, aby ustanowić na terenach Dolnego Śląska polską administrację kościelną. Powołał administratorów apostolskich w różnych regionach. We Wrocławiu w latach 1945-1951 był to ks. Karol Milik, który z zapałem organizował życie kościelne i społeczne.

- Kościół we Wrocławiu w pierwszych powojennych miesiącach stanął przed wielkimi wyzwaniami - duszpasterskimi, społecznymi i tymi związanymi z odbudową świątyń. Dość powiedzieć, że sama katedra wrocławska została zniszczona w 70 procentach. Księża cieszyli się niejako naturalnym autorytetem wśród ludności przepełnionej traumą dopiero co zakończonej wojny i w obliczu niepewnej przyszłości - opowiada M. Mutor.

Podkreśla, że w pierwszych powojennych latach problemów było wiele. Na Dolnym Śląsku pozostało wielu Niemców, ponieważ wysiedlenia nie nastąpiły z dnia na dzień. A zatem przez okres kilku lat po wojnie wszyscy musieli ze sobą koegzystować - Niemcy oraz napływowi Polacy z różnych stron.

To tworzyło mieszankę wybuchową w okolicznościach np. braku żywności, czy braku mieszkań. Napięcia społeczne musiały być bardzo silne. Polski Kościół od razu zaangażował się w pomoc ludności. Komunistyczna administracja miasta wysyłała prośby do władz kościelnych o przysłanie księdza Polaka np. na obrzeża miasta albo do okolicznych wsi. Jak pisano, jeśli nie będzie księdza Polaka, wówczas Polacy będą uciekać z tych terenów. Po prostu odjadą.

- Mieszanka wybuchowa wśród ludności wzmagała napięcia nawet w kościołach. Np. gdy chodzi o różne melodie znanych pieśni kościelnych. Jedni śpiewali tak, inni inaczej. Powstawało zamieszanie, dochodziło nawet do przepychanek z tego powodu. Władze kościelne szybko reagowały, wydając instrukcje o ujednoliceniu. Ciekawy przykład takiego konfliktu miał miejsce w Baborowie. Jak wspominał ówczesny proboszcz tamtejszej parafii, jedni śpiewali pieśni śląskie, inni wschodniopolskie. Przez dłuższy czas przybysze z Kresów Wschodnich nie chcieli zapisać się przez to do chóru kościelnego. Na tym tle powstał duży spór. Dopiero z biegiem lat wszystko się ułożyło - informuje dyrektor Centrum Historii Zajezdnia.

Podaje także inny przykład - w Gliwicach w latach 1946-47 Polacy, którzy przyjechali ze Wschodu, organizowali sami nawet procesję Bożego Ciała, żeby kultywować swoje zwyczaje osobno od tych, którzy pochodzili z innych regionów np. ze Śląska. A zatem ludzie naprawdę różnie reagowali.

- Dzisiaj nam się to wydaje nieco śmieszne. Patrzymy na te anegdoty z przymrużeniem oka, ale one pokazują nam coś znaczącego, że ludzie byli podzieleni, że odnosili się do siebie nieufnie. Na tym tle rysuje się także trudny los Polaków, którzy we Wrocławiu mieszkali jeszcze przed II wojną światową. Oni bardzo kultywowali swoją polskość w Breslau. Po wojnie jednak nie zawsze byli traktowani dobrze przez swoich rodaków. Uchodzili za Niemców, a z kolei dla Niemców zawsze byli Polakami - wyjaśnia Marek Mutor.

Polski Kościół w tych trudnych społecznych sporach starał się zawsze integrować ludzi. Przez pierwsze lata powojenne niemiecka ludność żyła razem z polską ludnością napływową. Polacy patrzyli na Niemców przez pryzmat narodu wrogów, który mordował ich w czasie wojny. Pamiętajmy jednak, że wielu polskich kapłanów starało się tłumaczyć, iż nie wszyscy Niemcy byli zwolennikami NSDAP i oni sami stali się także ofiarami wojny. Jak możemy się domyślać, ciężko to przyjmowano z wiadomych powodów.

- Ostatnim obszarem wolności językowej był przykład spowiedzi. Tutaj podam ciekawą historię z Opola, którą znajdujemy m.in. we wspomnieniach bp. Wacława Wyciska. W jednej z parafii opolskich rekolekcje prowadzili dominikanie z Krakowa. I wzburzyli się tym, że wiele osób chciało się spowiadać po niemiecku. Jeden z ojców ogłosił w końcu z ambony, że jeśli nadal ludzie będą nalegać, to rekolekcje zostaną przerwane. Zdezorientowany proboszcz parafii natychmiast zadzwonił do ks. Bolesława Kominka - wówczas administratora opolskiego. A ten, ponieważ miał niedaleko, przyjechał szybko do parafii w fioletowej sutannie, ostentacyjnie usiadł w konfesjonale i spowiadał po niemiecku - opowiada M. Mutor.

Administracja państwowa miałaby duży problem w połowie lat 40. z utrzymaniem Polaków na terenach Ziem Zachodnich i Północnych, gdyby nie działał na tym polu właśnie Kościół. Wydawał on szereg instrukcji, które kapłani w terenie przekładali na zróżnicowaną społeczność lokalną.

- Wielu mieszkańców napływowych, jak np. moja babcia, trzymało w domu takie symboliczne kuferki, do których w czasie wojny wpakowywało się najpotrzebniejsze rzeczy, żeby w razie czego można było sprawnie uciec. Te kufry zostały rozpakowywane według rodzinnych historii dopiero w latach 60., kiedy społeczność oswoiła się z nową sytuacją, gdy właśnie tutaj narodziły się, zostały ochrzczone i wychowane pierwsze pokolenia powojennych Polaków - puentuje dyrektor Centrum Historii Zajezdnia.