Poznański Czerwiec oczami świadków

Maciej Rajfur Maciej Rajfur

publikacja 29.10.2021 23:35

O pierwszym w PRL strajku generalnym i demonstracji ulicznej opowiadali we Wrocławiu Jerzy Majchrzak i Marek Macutkiewicz - poznaniacy, którzy 65 lat temu przeżyli te dramatyczne wydarzenia.

Poznański Czerwiec oczami świadków O Poznańskim Czerwcu, którzy wydarzył się 65 lat temu, opowiadali świadkowie historii. Maciej Rajfur /Foto Gość

Rozmowę w siedzibie Stowarzyszenia "Odra-Niemen" we Wrocławiu prowadził Emil Majchrzak, prezes wielkopolskiego oddziału Odry-Niemenu, a jednocześnie wnuk Jerzego Majchrzaka. W krótkim wprowadzeniu przybliżył słuchaczom sytuację w powojennym Poznaniu, która ostatecznie doprowadziła do ogromnego protestu.

- Ten bunt tak naprawdę narastał od zakończenia II wojny światowej. W mieście panowała straszna bieda. Półki w sklepach świeciły pustkami. Mieszkalnictwo stało na bardzo niskim poziomie. Szybko przybywało ludzi, a nie było warunków mieszkalnych. I - po trzecie - mimo tej nędzy organizowano Międzynarodowe Targi Poznańskie, na które przyjeżdżali wystawcy z Zachodu i prezentowali produkty, o których się poznaniakom nie śniło - mówił E. Majchrzak. - Wchodziliśmy jako mali chłopcy bez biletów dziurami przez płot. Nawet przez cmentarz żydowski. Interesowały nas szczególnie zagraniczne samochody, zbieraliśmy prospekty, bonusy, znaczki. Potem wymienialiśmy się między sobą - dodał J. Majchrzak.

Najważniejsze miejsce Poznańskiego Czerwca to Zakłady Przemysłu Metalowego Hipolit Cegielski, w PRL przemianowane na Zakłady im. Stalina. Na początku lat 50. pracowano w nich 10 tys. osób. Był to największy zakład w Wielkopolsce. Już od 1953 r. robotnicy zaczęli się buntować.

- 1956 to był ostatni rok planu sześcioletniego. Żeby się z nim wyrobić, podnoszono normy pracownicze. A ponieważ nie starczało pieniędzy, pracownikom obniżano pensje. Wykorzystywano robotników. Pierwsze delegacja pojechała do centrali i z Warszawy wróciła z niczym. Druga delegacja do ministerstwa także nic nie zdziałała. Trzeci wyjazd delegacji to był już początek Poznańskiego Czerwca - wspominał M. Macutkiewicz.

28 czerwca o 6.00 rano nie zawyła w Cegielskim syrena na poranną zmianę. To ona wyznaczała rytm w Poznaniu. Każdy wtedy wiedział, która jest  godzina. Robotnicy wówczas nie podjęli pracy i wyszli na szeroką ulicę brukową. Kilka tysięcy ludzi maszerowało w ciężkich, szerokich, drewnianych butach.

- Ich pochód był słyszalny w całej okolicy. W naszym mieszkaniu szyby się trzęsły w oknach - stwierdził J. Majchrzak. Strajk zastał go przy ul. Głogowskiej. Służył rano do Mszy jako ministrant, a potem poszedł kupić chleb do piekarni. W pewnym momencie stanęły tramwaje. Po chwili usłyszał hałas, śpiewy i krzyki: "Dołączcie do nas!". - I my, młodzi chłopcy, dołączyliśmy od razu - opowiadał świadek historii.

Poznaniacy niczego się obawiali, choć było to niedługo po czasach terroru stalinowskiego. Jak to możliwe, że bez telefonów i smartfonów ludzie praktycznie ze wszystkich zakładów pracy wyszli na ówczesny pl. Stalina dowiedzieć się, co się stało? To była wielka mobilizacja.

- W mojej kamienicy mieszkał potężny młody mężczyzna - 2 m wzrostu i 160 kg wagi. Rozwoził węgiel wozem zaprzęgniętym w konie. Popił sobie z kolegami i poszli do parku. W muszli koncertowej zaczęli śpiewać "Czerwone maki na Monte Cassino". Za chwilę zostali aresztowani i wylądowali w Urzędzie Bezpieczeństwa. Sąsiad siedział tam pół roku i strasznie go katowali. Po wyjściu ważył zaledwie 70 kg - opowiedział krótką historię à propos tamtych czasów J. Majchrzak.

O godz. 8.40 demonstrujących było już 20 tys., czyli drugie tyle, co robotników z Cegielskiego. Dołączali pracownicy z zakładów na obrzeżu miasta. Szli do centrum, tworząc osobne pochody. Ludzie wspinali się na ciężarówki, tramwaje, sytuacja zaczęła się wymykać spod kontroli. Na świecie mówiono o tym, co się działo w Poznaniu, ponieważ w mieście znajdowało się wielu fotoreporterów z zagranicy, którzy przyjechali na targi. - To nie był strajk, by kogoś obalić czy zabić, ale by poprawić jakość życia, które było po prostu podłe. Niesiono transparenty: "Chcemy jeść", "Żądamy chleba", "Jesteśmy głodni", "Wolności!" - mówił E. Majchrzak.

- Ojciec często chodził bez śniadania do pracy. Nas było czterech braci. Mama dawała jedzenie właśnie nam. A były rodziny po 10-12 osób. Śniadanie stawało się rarytasem. Władza była pełna pogardy, choć zdawała sobie sprawę, że atmosfera w zakładach pracy gęstnieje. Jeden z ministrów stwierdził: "Nie jest tak źle, weźcie się tylko do roboty" - opowiadał J. Majchrzak.

Wówczas w Poznaniu mieszkało ponad 300 tys. ludzi, a tłum liczył ponad 100 tysięcy. Odliczając dzieci i starszych, można było powiedzieć, że na ulice wyszło całe miasto. Ludzie niszczyli czerwone flagi komunistyczne, a gipsowe popiersia Lenina i Stalina wylatywały przez okno. Wywieszono mocny transparent pt. "Śmierć zdrajcom".

Prelegenci przypomnieli postać Marii Zielińskiej, pielęgniarki, która dołączyła do demonstracji. Władza oskarżyła ją o antypaństwowe okrzyki i namawianie innych do dołączenia do strajku. Oskarżono ją o deprecjonowanie ustroju komunistycznego. Została aresztowana.

O godz. 9.15 demonstracji wtargnęli do Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej i rozbroili funkcjonariuszy. Tłum zachowywał się pokojowo, ale to władza podjęła decyzję o nieuzasadnionej agresji i krwawym stłumieniu protestów. - Wszystkie fotografie, które pochodzą z tego dnia, zostały wykonane  przez funkcjonariuszy UB. Mieli oni ze sobą specjalne skórzane teczki z wyciętym otworem na obiektyw - opowiadał E. Majchrzak, pokazując fotografie.

- Kiedy tłum się zebrał pod naszym blokiem, jak każdy młody chłopak, urwałem się z domu i poszedłem ze wszystkimi do budynku aresztu. Z okien leciały akta, radyjka, papiery, telefony. Tłum napierał na drzwi. W końcu bramy zostały otwarte, strażnicy oddali broń i nie chcieli walczyć. Był zakaz strzelania do manifestujących. W pamięci pozostało mi, jak całe zgromadzenie zaczęło wypuszczać więźniów. Nie brakowało scen iście komediowych. Byli tacy, którzy nie chcieli opuścić cel, woleli zostać, nie wiedzieli, co się dzieje - opisywał M. Macutkiewicz.

Gdy padły pierwsze strzały w kierunku manifestujących, ludzie poszli na międzynarodowe targi z umoczoną we krwi polską flagą, żeby fotoreporterzy mogli to zobaczyć. Ich zdjęcia obiegły potem cały świat. Natomiast strajkujący byli przerażeni, że władza otworzyła ogień. Zaczęli padać ranni wśród manifestantów, pozostali rozbiegali się.

W przypływie patriotycznego uniesienia tramwajarki chwyciły biało-czerwoną flagę, zatrzymały tramwaje i szły na czele pochodu. Poniosły straszliwe konsekwencje, np. Helena Przybyłek została postrzelona w nogi. Prawa noga wisiała na skórze, a kobieta do końca życia była kaleką, ponieważ później amputowano jej postrzeloną kończynę.

Ostatecznie śmierć podczas Poznańskiego Czerwca poniosło kilkadziesiąt osób, a ponad 600 zostało rannych w walkach.