Jadwiga Mickiewicz odwiedziła swoje rodzinne strony na Wołyniu. Najpierw przeżyła radość, potem wielkie rozczarowanie. Gdyby wiedziała wcześniej o tym, co się stanie, nie pojechałaby.
- "Te szczątki jednak nie należą do pani babci.” Poczułam wielki ból w środku - wspomina J. Mickiewicz.
A potem przyszedł żal, zawód, myśli, że gdyby wiedziała wcześniej, na pewno nie ryzykowałaby tyle, żeby tu przyjechać. Ostatnie wyniki badań wykazały na podstawie uzębienia, że odkryto szkielet młodej kobiety. Jadwiga Strażyc w chwili śmierci miała ponad 60 lat. Rozgoryczenia nie dało się w sercu zagłuszyć. Wnuczka nie miała jednak już wyboru. Rozpoczęła się uroczysta Msza św. Wśród chowanych do krypty nie było jej babci, ale p. Jadwiga czuła, że ona jest obecna. Mimo takiego zwrotu sytuacji żarliwie modliła się za swojego przodka. Zawód powoli ustępował.
- Przeżyłam piękne uroczystości, po których zapragnęłam udać się na teren majątku moich rodziców w Woli Ostrowieckiej, kilka kilometrów od cmentarza. Nie miałam jednak transportu, nogi mi opuchły, ale nie zrezygnowałam - relacjonuje. Szybko znaleźli się ludzie dobrej woli, którzy przywieźli ją na ojczystą ziemię.
I to właśnie tam dokonało się oczyszczenie. Powróciła radość i świadomość, jak ważny to dla niej wyjazd.
- Tych chwil nie zapomnę do końca życia. Ciągle mam ten wyraźny obraz przed oczami. Dzikiego sadu, tej żyznej ziemi, która stoi odłogiem w upale. I magicznej ciszy mojej ojcowizny, za którą kryje się ta masakra - wspomina Jadwiga Mickiewicz.
Z rodzinnych stron przywiozła symboliczną pamiątkę, która być może nie uchowa się długo, ale codziennie wywołuje wzruszenie.
- Zerwałam trzy dzikie gruszki z sadu rodziców, aby je pokazać synom. One stały się dowodem na to, że tam i w nas jeszcze wszystko nie umarło, historia też - wyjaśnia wrocławianka.
Dzisiaj nie potrafi powiedzieć, że żałuje wyjazdu. Wręcz przeciwnie, odbiera to jako znakomity plan Pana Boga, który ją, patrząc po ludzku to może i podstępem, sprowadził na Wołyń, w rodzinne strony. Tam poznała Polaków, którzy pamiętali jej rodziców.
- Spotkałam 92-letniego mężczyznę. Pracował przy koniach mojego ojca na majątku w Woli Ostrowieckiej. Dzisiaj wioska już nie istnieje, a Polacy żyją okolicach w ogromnej biedzie. Wciąż jednak w zgodzie z ukraińską ludnością, choć władzom Ukrainy nie spieszno do odkopywania tamtych dziejów - tłumaczy Jadwiga Mickiewicz.
Z niezwykłej podróży, której nigdy by się nie spodziewała, przywiozła, oprócz dzikich owoców, także kilka kontaktów. Chce utrzymywać relacje z ludźmi z tamtych stron. Wszyscy przecież niosą piętno ludobójstwa na Wołyniu.
- Prosiłam już dr Popka, żeby nadal szukał mojej babci. Proszę też Boga o to, że jeśli to ma przynieść za sobą dobro, chciałabym dożyć chwili, kiedy ją odnajdą. Wciąż myślami wracam do tego dzikiego sadu - kończy wrocławianka.
Pamięć o rzezi, która dotknęła jej rodzinę odżyła. Rozczarowanie i gorycz, które ją spotkały na ukraińskiej, a niegdyś polskiej ziemi, zniknęły. A nadzieja trwa dalej. Dzisiaj jest jej 99 proc. a 1 proc. to być może te realne szanse. Ale to nadzieja umiera ostatnia.