Beton urzędniczy skutecznie torpedował jej działania, ale przez kilkanaście lat zrealizowała część planów. Przede wszystkim dała wielu swoim rodakom szansę na nowe, lepsze życie w ojczyźnie, pozbawiając się przy tym starości w dostatku.
W pięknej poniemieckiej kamienicy drzwi od mieszkania otwiera starsza kobieta. Widać na pierwszy rzut oka, że ze zdrowiem u niej krucho. Od razu uśmiecha się i bez wahania zaprasza do środka. Środka, który mógłby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby nie jej dar dla Polaków z Kazachstanu, potomków zesłańców.
Mieszkanie Zofii Teligi-Mertens przypomina magazyn darów dla ubogich. W różnych kątach leżą pakunki i worki. Inne rzeczy porozkładane na wierzchu. Daleko tu do luksusu, a nawet standardu. Ale to kompletnie pani Zofii nie przeszkadza. Gdy patrzy w przeszłość, pewnie stwierdza, że dziś zrobiłaby to samo. - Ja mam niewielkie potrzeby. W porównaniu do tego, co kiedyś przeżyłam, jest dużo lepiej - stwierdza. Długa walka z trudną i niezrozumiałą rzeczywistością odbiła się jednak na jej zdrowiu.
- Na początku planowałam, że w Szczytnicy k. Bolesławca powstanie normalne osiedle na kilka tysięcy osób. Pierwsi, których tam sprowadzę, staną się swoistym rusztowaniem dla kolejnych przyjezdnych. Dobrałam odpowiednich ludzi według zawodów. To miało być niemalże samowystarczalne osiedle… - rozpoczyna fascynującą opowieść Z. Teliga-Mertens.
W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku udało jej się sprowadzić z Kazachstanu pod Warszawę cztery rodziny i to wywołało lawinę listów ze Wschodu. - Zaczynały się od pisanego cyrylicą „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, a potem padała prośba o pomoc w powrocie do ojczyzny - opowiada.
Mówią o niej: „Kobieta, która wyręczyła swój kraj”. Zofia Teliga-Martens w ciągu 10 lat mozolnej pracy, walki i omijania kłód, które rzucano jej pod nogi, sprowadziła ponad 200 naszych rodaków z Kazachstanu - potomków repatriantów. Dzięki jej zaangażowaniu i ofiarności nowe życie w ojczyźnie rozpoczęło ponad 40 rodzin. Wrocławiankę określa się już ikoną repatriacji.
Historia ta zatem pozytywny ma tylko efekt. Droga, którą musiała przejść bohaterka, nie była usłana biało-czerwonymi różami. - Przeliczyłam się z siłami. Nie spodziewałam się tak wielkich trudności ze strony formalnej. Wydawało mi się, że moje plany zrealizuję w parę lat. Czułam się na tyle silna, że przy siedemdziesiątce nie było to dla mnie wielkie obciążenie - wspomina p. Zofia.
Po zaskakującym apelu, płynącym na papierze od rodaków ze Wschodu, pani Zofia przyjechała do Wrocławia. Spotkała koleżankę ze szkoły sprzed wojny, która namówiła ją, żeby postarała się, jak ona, o rekompensatę za stracony rodzinny majątek na Wołyniu. A było o co walczyć. W Woli Rycerskiej rodzice pozostawili 45 hektarów ziemi, 240-metrowy dom i siedem budynków gospodarczych.
- Na początku nie czułam, że należy mi się coś więcej za ten los tułacza, którego z rodziną doświadczyłam. Ale potem pomyślałam, że warto się postarać, bo wtedy bez problemu zakwateruję nie cztery, ale nawet i dwadzieścia rodzin - opowiada pani Zofia.
I tak się zaczęła przygoda z „Kresówką”. Stracony majątek rodziców wyceniono na 1 200 000 zł. Mając 73 lata, pani Zofia dostała w ramach rekompensaty 40 mieszkań w trzech blokach na osiedlu, gdzie wcześniej mieszkało wojsko radzieckie w Szczytnicy k. Bolesławca. Całość kosztowała ok. 600 tysięcy. - Reszta została na papierze i nie otrzymałam jej. Bo ja wiem… gdybym dostała wszystko, może bym tego nie udźwignęła - wspomina dziś. Już wtedy wiedziała, że przeznaczy wszystko dla Polaków z Kazachstanu.
Darowizna od państwa nie była jednak w najlepszym stanie. Natychmiast należało przystąpić do remontu dachu, żeby można było tam ulokować ludzi. A repatriantów nie stać przecież na remont, więc o to postarał się ich anioł stróż - pani Zofia. W pewnym momencie zadłużyła się na kilkadziesiąt tysięcy złotych, ponieważ odnawiała dach zniszczonych bloków.
- Oni znaleźli się na dalekich stepach dlatego, że byli Polakami! I tylko dlatego, że stała się im taka krzywda, powinniśmy ich sprowadzić. Niezależnie od tego, kim dzisiaj są. Ile lat można siedzieć na walizkach? 20 lat już siedzą. Od rozpadu Związku Radzieckiego zaczęły się obietnice. Wszystkie kraje zabrały swoich zesłańców, a Polacy czekają z bagażami w ręku. Im się należy powrót do ojczyzny - apeluje kobieta.
Na los zesłańców uczuliła ją jej własna historia. Zofia Teliga-Mertens jako 13-latka została wysiedlona z matką w 1940 r. do Kazachstanu. Tam spędziła najtrudniejsze sześć lat swojego życia. - Wyjechałam jako wątłe dziecko, a wróciłam jako kawał zdrowej zahartowanej kobiety - wspomina. Mieszkała w lepiance zrobionej z mułu, słomy i odchodów bydlęcych. Głód i niskie temperatury zaatakowały młody organizm. Zofia wkrótce zachorowała na krwistą biegunkę - czerwonkę. Koleje losu popchnęły matkę i córkę do Turkiestanu, gdzie dostały się pieszo, 40 kilometrów przez góry. Potem trafiły do Moskwy, a w 1946 r., gdy Zosia miała 19 lat, wróciły do Polski.
- Najpilniej trzeba sprowadzić Polaków z republik azjatyckich byłego ZSRR. Nam brakuje w kraju paru milionów ludzi. Ta ziemia wyżywiłaby spokojnie ok. 50 milionów obywateli - mówi pani Zofia.
Jej zdaniem, dziś proces repatriacji nie istnieje i trzeba go na nowo wskrzesić. Projekty kolejnych ustaw repatriacyjnych nic nie dają. Wychodzą, jak sama określa, ”buble”. Trzeba zmienić wymagania, które obowiązują. Wziąć pod uwagę, że człowiek nie może być przez kilka miesięcy zawieszony w próżni.
- Załóżmy, że Kowalski stamtąd załatwi te wszystkie uciążliwe formalności. Wyjeżdża do Polski i co? I nic. Zaczynają się miesiące kolejnej papierkowej roboty, a z czego żyć? - pyta Z. Teliga-Mertens.
Nie można pracować bez legalnych dokumentów, których wyrobienie trwa. Kluczowy więc okazuje się ten pierwszy okres. To właśnie wtedy potrzebna jest kompleksowa opieka państwa. Jakieś zapomogi, żeby ludzie mogli przeżyć i wystartować. - Już po paru miesiącach oni sobie świetnie radzą! A zapomogi dostają po wyrobieniu dokumentów. Wcześniej są zdani na samych siebie… - zaznacza pani Zofia.
Dziś jest dumna z tych, którzy mieszkają w „Kresówce”. Żyją godnie i pracują. Ironią losu jest to, że niektóre z ich dzieci powyjeżdżały dalej na Zachód do pracy, mając możliwości. Starsi zostali. Szczęśliwi, że żyją w swojej ojczyźnie, do której, od kiedy pamiętają, tęsknili.
- Żałuję, że to wszystko działo się tak wielkim wysiłkiem. Nie było dobrej woli państwa, urzędników i polityków, która ułatwiłaby znacznie repatriację. Dusi mnie żal i cicha pretensja, że zaprzepaszczono pierwsze lata po rozpadzie ZSRR - mówi pani Zofia.
W 2015 roku w „Kresówce” była tylko raz, w październiku. Coraz słabsza, utrzymuje jednak kontakt z podopiecznymi. Od czasu do czasu dzwonią do siebie. Niektórzy wyjechali do Wrocławia. Pomagają, kiedy mogą, na miejscu. Mają wobec niej wielki dług wdzięczności. Ci, którzy znajdują się blisko, są gotowi w każdej chwili przyjechać z pomocą.
Upór w dążeniu do szczytnego celu okupiła zdrowiem. Już nie ma w tej chwili niczego do rozdania poza swoim czasem oraz resztką sił. I, broń Boże, swojej misji nie uznaje za skończoną, bo ciągle pomaga. Jej dom jest otwarty dla potrzebujących repatriantów. Ich środowisko oraz instytucje z nim związane doskonale znają adres Zofii Teligi-Mertens. Obecnie mieszka u niej dziewczyna z Uzbekistanu, która wylądowała na ulicy. Przyszła, a pani Zofia ją przygarnęła i utrzymuje. Lokatorka szuka pracy i chce skończyć szkołę.
Doświadczona wrocławianka śmieje się, że funkcjonuje jak towarzystwo św. brata Alberta. Nikomu nie odmawia. Jej dom przypomina magazyn rzeczy użytkowych. Paczki, kartony, ubrania - jakby gdzieś się wyprowadzała. A mieszka tam, z przerwami, od 1946 roku.
Jej życie stało się jednym wielkim i patriotycznym gestem miłosierdzia. I tu zaskoczenie. - Rodzice byli wierzący. Zostałam wychowana w wierze katolickiej. Jako nastolatka na wygnaniu sama się dużo modliłam, ale z czasem przestałam chodzić do kościoła - odpowiada.
Dzisiaj mówi, że nie wierzy w Boga. Wiele osób, które mają wobec niej niespłacalny dług wdzięczności, modli się za nią. Nie ma nic przeciwko, uśmiecha się i cały czas działa. Tyle, ile może, a nawet więcej.