Małgorzata Wojtaczka jako pierwsza Polka zdobyła biegun południowy, przechodząc samotnie 1200 km przez najzimniejszy, najbardziej suchy i wietrzny kontynent. Podróżniczka spod Wrocławia opowiada o 69-dniowym marszu przez Antarktydę.
Jednak przy ładnej, korzystnej dla wędrownika pogodzie z dobrą widocznością, pojawia się okazja, by podumać.
- Ja podziwiałam i zachwycałam się pięknem przyrody niezmienionej przez człowieka. Moje myśli krążyły wokół samej podróży, nie wracałam do tego, co zostawiłam w Polsce - przyznaje.
W swoim największym życiowym marszu schudła 10 kilogramów. Nie zawiódł jej sprzęt, a przy tym dobrze przygotowała się fizycznie. Sanki były dwa razy cięższe od niej, jednak lata wędrówek po górach i jaskiniach z ciężkim sprzętem wyrobiły kondycję. Oprócz tego trenowała przed samym wyjazdem.
- Myślę, że mam wrodzoną siłę po moim tacie. Wiedziałam przede wszystkim, że nie należy doprowadzić do wychłodzenia organizmu i wielkiego zmęczenia, bo nie mam po prostu gdzie dojść do siebie. Nie będzie przecież tak, że jutro wejdę do ciepłego pomieszczenia i wypije herbatkę - wspomina podróżnicza.
Samo przygotowanie śniadania, prowiantu na drogę, ubranie się i zwinięcie namiotu zajmowało jej ok. 3 godzin. Dzięki dokładności wyprawę zakończyła bez poważnych obrażeń. Żadnych odmrożeń, tylko kilka małych pęcherzy.
Na początku szła ok. 8 godz. dziennie. Cieszyła się Antarktydą, obserwowała chmury i dryfujący po powierzchni śnieg.
- Nawet rozbijanie namiotu mnie cieszyło i gotowanie, chociaż gotować nie lubię. (śmiech) Później marsz trwał już 11 godzin, żebym dotarła na czas - dodaje.
Kilka godzin przed antarktyczną metą zobaczyła amerykańską stację naukową, która mieści się w dwóch budynkach. Niedaleko znajduje się biegun południowy. Stoi tam postument ze szklaną kulą. Gdy przy nim stanęła, poczuła wielką radość, satysfakcję i… smutek.
- Przyszła ulga, że nie zawiodłam tych wszystkich ludzi, którzy się zaangażowali w wyprawę. Czułam bowiem presję przygotowań. A zasmuciłam się z powodu końca wspaniałej przygody. Musiałam zamknąć piękny rozdział - kwituje Małgorzata.
Jej zdaniem, takie podróże uzależniają. Dwa miesiące minęły jej bardzo szybko. Kontakt ze światem miała przez telefon satelitarny.
- Docierały do mnie pozdrowienia, słowa wparcia i otuchy, publikowane przez ludzi z całej Polski w internecie. Dzisiaj serdecznie wszystkim dziękuję. One mnie motywowały i dodawały sił. Zaskoczyło mnie szczególnie, gdy ludzie pisali, że mój antarktyczny marsz pomaga im w codziennym życiu. Cieszę się, że moja pasja może też na kogoś wpłynąć pozytywnie - kwituje z uśmiechem.
Podróżniczka nie osiada na laurach, ale planuje kolejne wyprawy. Chciałaby pojechać na północ Finlandii i znowu, bez pośpiechu maszerować w samotności.