Małgorzata Wojtaczka jako pierwsza Polka zdobyła biegun południowy, przechodząc samotnie 1200 km przez najzimniejszy, najbardziej suchy i wietrzny kontynent. Podróżniczka spod Wrocławia opowiada o 69-dniowym marszu przez Antarktydę.
25 stycznia 2017 roku Małgorzata Wojtaczka stanęła na biegunie południowym. Tym samym została pierwszą Polką i jedną z kilku kobiet na świecie, które dotarły w to miejsce, pokonując dystans od brzegu Antarktydy. Przeszła największą lodową pustynię świata samotnie i samodzielnie, bez asysty i wsparcia z zewnątrz.
Przez ponad 2 miesiące nie spotykała dosłownie żywej duszy, żadnej zwierzyny, żadnego człowieka, żadnej rośliny. Tylko biel i od czasu do czasu skały. Dzień w dzień.
- Nigdy się nie nudziłam. Tam, wbrew pozorom, ciągle wszystko się zmienia. Same chmury dostarczają dużo przeżyć. Tworzą imponujący spektakl kształtów i barw. Wszystko jest bardzo dynamiczne - opowiada Małgorzata Wojtaczka.
Jej wyobrażenie Antarktydy się sprawdziło. - Taką ją zapamiętałam z różnych filmów przyrodniczych - dodaje.
Dolnoślązaczka od kilku lat „chorowała” na biegun południowy. Najpierw taka wyprawa wpadła jej do głowy w formie marzenia, którego raczej nie uda się zrealizować.
- Jednak im dłużej myślałam o wnętrzu Antarktydy, marzenie przeradzało się w wielką chęć realizacji - stwierdza M. Wojtaczka. Przyznaje, że nie dążyła do czegoś najbardziej ekstremalnego i spektakularnego, ale marzyła po prostu o długiej wyprawie.
- Bo tydzień, czy dwa to za mało, by oderwać od tego, co zostawiamy w cywilizowanym świecie, od obowiązków, od codziennej gonitwy, pośpiechu. Po takiej podróży jestem na to bardziej wyczulona. Wiem, że znowu wkroczyłam w szybkie życie. Dużo telefonów rozmów, terminów. To męczące. Na białej pustyni byłam od tego wolna. „Sam na sam” ze sobą - tłumaczy podróżniczka.
Przyznaje, że lubi polarne klimaty, śnieg, zimno oraz wysiłek fizyczny. A do serca Antarktydy pchała ją ciekawość. Samotność zaś, jak twierdzi, wcale jej nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie.
- Nie jestem typem samotnika. Mam dużo znajomych. Często wyjeżdżam w podróż z kilkunastoma osobami. Po jaskiniach także nie chodzę samotnie. Nie stronię od ludzi, ale lubię po prostu czasem pobyć sama - wyjaśnia.
Małgorzata mieszka w małej wiosce pod Wrocławiem, gdzie nie ma sklepu, apteki, ani kościoła.
- Szczerze mówiąc, nie tęskniłam za cywilizacją, czy za ludźmi. Oczywiście, miałam świadomość, że po dwóch miesiącach wrócę. Każdemu przyda się czasem taki reset od codziennej gonitwy - kwituje podróżniczka.
A o czym myślała w czasie wyprawy? Na początku pojawiła się jakaś niepewność. Czy uciągnie te 120-kilogramowe sanki. Bała się, że ogrom przygotowań pójdzie na marne już w pierwszym dniach. Że przyjdzie huraganowy wiatr, który potarga jej namiot, że skręci nogę lub złamie nartę.
- Obawiałam się samotnego pokonywania szczelin, bo nie miałam na kogo liczyć. Wcześniej czytałam dużo literatury, dużo opisów wypadków. Ale do ryzyka i niebezpieczeństwa człowiek się przyzwyczaja, więc im dłużej to rozważałam, tym mniej straszne mi się wydawało - przyznaje Małgorzata.
Bardzo wiele zależało od warunków pogodowych. Na początku było -15, -20 stopni Celsjusza, przez ostatni tydzień przy samym biegunie temperatura spadała do - 35 stopni. Przy wietrze odczuwalna ok. - 40.
Gdy panowała niekorzystna pogoda, a wokół trudny teren, jej myśli koncentrowały się tylko na drodze. Przy słabej widoczności właściwie cały dzień patrzyła na kompas i pilnowała trasy, żeby nie zboczyć.
- Kiedy wszystko, co nas otacza, jest białe, wystarczy postawić dwa kroki i nie czujemy, że już idziemy w innym kierunku. Przy chmurach na horyzoncie mamy punkt odniesienia. Jeśli jednak nad nami ścieli się bezchmurne niebo lub otacza nas mgła, trzeba ciągle pilnować kursu na kompasie. Chwila nieuwagi i można kręcić się w kółko - wyjaśnia Dolnoślązaczka.
Wtedy nie ma czasu na jakieś specjalne rozmyślania. Jednak przy ładnej, korzystnej dla wędrownika pogodzie... (ciąg dalszy na str. 2)
Na biegunie południowym (materiały przysłane zaraz po przylocie) ALE dla SamotnieNaBiegun.pl