W Ekstremalnych Drogach Krzyżowych razem z wiernymi kroczą kapłani. Jak oni przeżywają ten niesamowitą noc?
Dwóch z nich podzieliło się swoim doświadczeniem nocnej wędrówki z 16 na 17 marca.
Ks. por. Maksymilian Jezierski, wikariusz parafii pw. św. Elżbiety (bazylika garnizonowa)
Doświadczenie tego cierpienia było niesamowite. Nogi mi się plątały w zaspach. Miałem chwile zwątpienia we własne siły. Z pomocą przychodziły rozważania, które czytałem. Były mocne. Realne. Noc, cisza, śnieg i mróz. Dochodzę do trzeciej stacji. Myślę: „To dopiero początek, to jest jeszcze nic, a tu zaczyna boleć”. I człowiek zadaje sobie pytanie: Po co ja tu jestem?
Czytam. Jezus pada pod krzyżem. A ja już jestem obolały, jeszcze nie wyszedłem z Wrocławia. I czytam: „To dopiero początek drogi…”. Pomyślałem: matko…
W tej Ekstremalnej Drodze Krzyżowej niosłem ze sobą wiele intencji, związanych z moim kapłaństwem, z moimi zwątpieniami. Chciałem dać także przykład swoim podchorążym. Z akademii Wojsk Lądowych szło 60 osób. To ponad dwa razy więcej niż przed rokiem.
Szliśmy w milczeniu, bez słowa, ale kiedy było mi ciężko, wystarczył mi ich uśmiech kogoś stojącego obok i wiedziałem, że dam radę. Nawet w tym milczeniu człowiek czuje wspólnotę.
Nie zawsze kryzys duchowy jest tożsamy z kryzysem fizycznym. Dla mnie duchowo trudny okazał się początek. Po Mszy byłem rześki, pełen energii na starcie. A w rozważaniu padło: „dziś w nocy coś we mnie umrze, a ja nie będę miał na to wpływu”.
Zapytałem wtedy siebie: co dzisiaj w nocy we mnie umrze? Trochę się tego bałem. Na początku trasy nie myślisz o bólu. Minąłem pierwszą stację i docierało do mnie, że wydarzy się we mnie coś głęboko duchowego. Coś umrze. Co umarło? Pycha.
Na starcie sam zapodałem tempo wędrówki. Pomyślałem, że pokażę podchorążym, że kapelan potrafi, że może.
A największy kryzys fizyczny rozpoczął się od stacji XII, gdy Pan Jezus umiera na krzyżu. To była godzina 3.30, może 4 nad ranem. Ból wzmagał się nie tylko w nogach, ale już w całym ciele. Czułem kręgosłup i to promieniowało na nogi. Oczywiście bolały także stopy, ale nie tak uciążliwie.
Przystawałem coraz częściej. Modliłem się, żeby to się skończyło. Pojawiły się chwile zwątpienia. Ostatnie dwa odcinki, ostatnie dwie stacje, niby człowiek jest blisko celu, wszystko jest wygrane, ale Pan Bóg przez ból odziera z tego braku pokory.
Szukałem różnych sposobów duchowych, żeby sobie z bólem fizycznym poradzić. EDK pokazała mi, że duch jest silniejszy od ciała. W tym roku nie chciało mi się spać, wiec tym bardziej ból się zmagał. Był bardziej odczuwalny. Zmieniałem sposób chodzenia. Wykorzystywałem lód, żeby się parę metrów prześlizgać. Wtedy mniej bolało.
EDK stała się dla mnie ważnym doświadczeniem nie tylko z perspektywy kapłańskiej, ale żołnierskiej. Oczywiście za przykład wziąłem sobie Pana Jezusa, ale w następnej kolejności polskich żołnierzy walczących w trudach na froncie. Motywował mnie fakt, że jest oficerem Wojska Polskiego i nie mogę dać za wygraną, tak jak przed laty moi poprzednicy w Powstaniu Warszawskim, czy innych walkach. Dla mnie to też była walka. Z samym sobą, z pokusą, z własnymi słabościami.
Wyszedłem o 21.35. Doszedłem o 5.25. Pan Bóg wyrwał mnie ze strefu komfortu. To była ekstremalna nauka pokory.
Ks. Piotr Szczypior, wikariusz parafii pw. Opatrzności Bożej
Wraz z dziesięcioosobową grupą wiernych z parafii Opatrzności Bożej przeszliśmy swoją pierwszą EDK. To było doświadczenie Żywego Kościoła.
Warto na początku powiedzieć, że kiedy brat w kapłaństwie zaproponował mi wspólne przejście EDK, nie wahałem się, zgodziłem się od razu, gdyż od dawna chciałem pójść. Nie było jednak osoby, która by mnie zmobilizowała.
Nie obeszło się bez strachu czy myślenia, że może nie podołam , czy dam radę przez noc maszerować. Kiedy pojawiały się objawy, stawał przede mną Chrystus dźwigający krzyż.
Ekstremalna Droga Krzyżowa, to wspaniały czas poznania swoich słabości, ale także silnych stron. To doświadczenie Żywego Kościoła, gdzie gromady ludzi dzielą się swoją wiarą, ale nie słowem, bo wędruje się przecież w milczeniu, tylko świadectwem.
Grupki maszerujące, a przed nimi Krzyż. Czy to nie piękny widok? Dla mnie, młodego kapłana to budujące świadectwo i motywacja do tego, że nie mamy wcale takiej do końca zepsutej młodzieży. Młodzi potrzebuje obecności kapłana. Dowartościowania ich za to, że nie tylko słuchają, ale żyją dając świadectwo wiarą.
Tak między godziną 2-3 w nocy pojawiło się zwątpienie, czy dam rade iść dalej. Pomyślałem, że muzę już zadzwonić po transport, żeby mnie zabrali z trasy.
Z pomocą przyszedł obraz Jezusa, który upada, powstaje i idzie dalej. EDK to różnorodność, od piękna ciszy w lesie i aury zimowej, po silny wiatr na polach i brak siły i wiary w swoje możliwości.
Ale ta maszerująca armia Chrystusa podnosi z każdej słabości.
Gdzieś ok. godz. 5, może 6, kiedy poczułem ogromny ból w nodze, powiedziałem, że dalej nie idę. Zobaczyłem wtedy uśmiech i usłyszałem miłe słowo mojej znajomej, która nie należy do ludzi naprzykrzającej się Bogu.
„ Ks. Piotrze to jest to. To jest tom, czego szukałam. Mój obraz moherowych beretów w kościele dających na Radio Maryja przechodzi do lamusa. Te słowa dały mi takiej mocy, że, nie chwaląc się oczywiście, na szczycie Ślęży byłem jednym z pierwszych z naszej grupy.
Dziękuję Bogu i tym ludziom, którzy dziś byli ze mną i podjęli się takiej weryfikacji swojego duchowego życia. Trasę 53 kilometrów przeszedłem 12 godzin i 45 minut. W przyszłym roku chciałbym zmierzyć się z 75-kilometrowym wyzwaniem.
Ks. Piotr ze swoją grupą po przejściu EDK, na szczycie Ślęży Małgorzata Iwasko