Jakby miasto miało mało kłopotów ze Śląskiem Wrocław i stadionem, który jeszcze rok temu gościł uczestników Mistrzostw Europy w piłce nożnej.
Najpierw głośne 12 mln pożyczki, przelanej z budżetu gminy, co do której klub mówi, że oddać na razie nie może, bo nie ma z czego. Później kolejne miliony z miejskich wodociągów, których chyba tylko władze miasta i ich rzecznicy prasowi nie łączą z podwyżką cen wody, przelane (akurat tutaj to słowo brzmi adekwatnie) – jak informowały media – na wypłaty dla piłkarzy. Teraz decyzje PZPN, którego Komisja Licencyjna nie przyznała Śląskowi licencji na grę w europejskich pucharach, a – jakby tego było mało – związek poinformował Dolnoślązaków, że na tym, tak rok temu chwalonym obiekcie, jakim jest Stadiom Miejski, nie mamy co liczyć na poważne mecze reprezentacji Polski. Te – podobnie, jak mecze finałowe Pucharu Polski w latach 2014, 2015 i 2016 – będą rozgrywane tylko i wyłącznie na Narodowym w Warszawie.
Analogia z boksem wydaje się jak najbardziej właściwa. Po poważnym ciosie, gdy zawodnik pada na deski, sędzia zaczyna odliczanie: 10, 9, 8... To w rzeczywistości krótki czas na powstanie i wyrażenie gotowości do kontynuowania walki. Mam wrażenie, że na deskach już leżymy. Pytanie, do ilu doliczył sędzia i czy mamy jeszcze siłę powstać? Swoją drogą, świetne podziękowanie od PZPN za – jak to się wtedy mówiło – wspaniałe przygotowanie imprezy.