Zawsze byłem słaby z plastyki, a tę świadomość wciąż utrwalała we mnie nauczycielka tego przedmiotu, która wmawiała mi, że tworzenie sztuki to nie dla mnie.
A w relacji dziecko–nauczyciel, przynajmniej w tamtych czasach, wiadomo – ten drugi był autorytetem. Występował z pozycji kogoś, kto ma wiedzę dla mnie wówczas niedostępną. Być może dlatego pierwszą definicją „prawdziwej sztuki”, jaka utrwaliła się w mojej świadomości, było: „to, czego sam nie jestem w stanie wykonać”. Może prosta definicja, ale małemu dziecku świat porządkowała, zwłaszcza gdy koledzy i koleżanki otrzymywali lepsze oceny za swoje prace.
To przekonanie utrwalało się we mnie, kiedy kilkanaście lat później w różnych muzeach wpatrywałem się w obrazy: „Ukrzyżowanie” Grünewalda, „Droga krzyżowa” Bruegla czy w końcu „Powrót syna marnotrawnego” Rembrandta, a ostatnio „Madonna pod jodłami” Cranacha. Zastanawiałem się, jak to jest, że pomimo upływu tylu lat dzieła te wciąż przyciągają i potrafią sprawić, że człowiek chce się przed nimi zatrzymywać, ba – nawet do nich wracać. Odpowiedź była jasna: Sztuka przez duże „S”. Coś, co dla ciebie jest nieosiągalne. Możesz tylko podziwiać.
Dziś, kiedy patrzę na wystawę, której tytułu nie warto podawać, przygotowaną przez absolwentów wrocławskiej ASP, burzy się moja wiara w autorytety. Najpierw w autorytet mojej pani od plastyki. Widzę przywieszony do sufitu odkurzacz, różowy krzyż przerobiony tak, by przypominał swastykę, instalację z wykrzywionymi twarzami polityków oraz suszącymi się na kaloryferze majtkami i skarpetami, oszpecone obrazy religijne i dochodzę do wniosku, że nauczycielka nie miała racji. Takie coś też potrafię tworzyć. Ba – nawet niektóre elementy tej sztuki pojawiają się w moim skromnym mieszkanku, kiedy np. wracam z sali gimnastycznej, tylko że wówczas raczej staram się gości na pokoje nie zapraszać...
Zawsze też byłem przekonany, że jeśli ktoś kończy konkretną uczelnię, jest specjalistą (żeby nie powiedzieć autorytetem) w danej dziedzinie. Ekonomiści, lekarze, inżynierowie – warto się ich radzić. Zastanawiam się jednak, czy gdyby Rembrandt, Bruegl, Grünewald czy Cranach radzili się absolwentów wrocławskiej ASP, ktoś by mówił o ich dziełach po kilkuset latach.
Nie twierdzę, że dziś znam się lepiej na sztuce niż wtedy, w czasie lekcji plastyki. Po prostu kolejny bastion mojej wiary w autorytety padł.