Służba zdrowia, co wynika z nazwy, służy zdrowym. Ci, którzy nie muszą z niej korzystać, są niewątpliwie szczęśliwi. Każdego jednak prędzej czy później czeka zderzenie z patologicznym systemem.
Niby stwierdzenie, że nasz system opieki nad pacjentami nie funkcjonuje jak należy, jest swego rodzaju banałem. Trudno jednak być obojętnym na własne doświadczenia, które, delikatnie rzecz ujmując, nie są przyjemne. Poprzedni tydzień był mimo wszystko błogosławiony. Tak się pięknie złożyło, że na świat, w przeciągu trzech dni, przyszło na świat dwóch kuzynów, w tym mój syn. W obu przypadkach wiele do życzenia pozostawia to, czego musiały doświadczyć tuż przed porodem mamy chłopców.
Niedziela. Izba przyjęć Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego we Wrocławiu. Zgłasza się pacjentka ze skierowaniem od lekarza. To już ósmy dzień po terminie. Kobieta nadaje się do hospitalizacji i pomocy przy porodzie. Przeprowadzono badania i poproszono o chwilę cierpliwości w oczekiwaniu na lekarza, który ma podjąć ostateczną decyzję o przyjęciu do szpitala. Od razu zaznaczono, że szanse na to są nikłe ze względu na brak miejsc. „Chwila” trwa ponad trzy godziny, po których kobieta i jej mąż dowiadują się, że muszą znaleźć sobie miejsce gdzie indziej. Jadą na drugi koniec miasta i tam udaje się „wywalczyć” swoje. Następnego dnia, przez cięcie cesarskie, przychodzi na świat Jan.
Kilka dni później, również na izbę przyjęć Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego, przyjechałem wraz z żoną. Sytuacja bardzo podobna, choć tym razem regularność i częstotliwość skurczów wskazywała, że poród się zaczął. Po badaniach tę wersję potwierdziła niezwykle miła pani doktor. Dodała jednak, że tak nieregularne skurcze to niewystarczający objaw do przyjęcia na porodówkę (mimo wolnych miejsc). Zaoferowano mojej żonie łóżko na oddziale ginekologii septycznej z zaznaczeniem, że po porodzie nie będzie mogła mieć dziecka przy sobie. W ten sposób zasugerowano udanie się do innego szpitala, co umieszczono w wypisie z izby przyjęć.
Ostatecznie zostaliśmy przyjęci do szpitala na ul. Chałubińskiego. Chociaż i tu były wątpliwości, czy nie odesłać nas w dalszą podróż. Czas leciał, skurcze nie były wcale rzadsze... Lekarz zdecydował, że moja żona zajmie ostatnie wolne łóżko na oddziale patologii ciąży. Dlaczego nie na porodówce? Bo skurcze nie są wystarczającą przesłanką... – skądś to znaliśmy. Tyle że zanim ukończono wszystkie badania, ten sam lekarz zmienił decyzję, bo zwiększająca się częstotliwość skurczów i ich moc nagle okazały się wystarczające. Na salę porodową trafiliśmy po ponad 4 godzinach od zgłoszenia do pierwszego szpitala.
Analizując wszystko, należałoby stwierdzić, że zaistniałe sytuacje mogą świadczyć o wzrastającym przyroście naturalnym. Odarci ze złudzeń zostaliśmy jednak już na samym początku. Położna sprecyzowała, że szpital żony nie przyjmie, bo gdy się skurcze osłabią albo poród będzie trwał za długo, NFZ... nie odda im pieniędzy za hospitalizację. Znów więc chodzi o pieniądze, a wszyscy odpowiedzialni zarzekają się, że pierwszeństwo ma dobro pacjenta.
Dodatkowo chyba odkryliśmy przyczyny braku miejsc na porodówkach. To wcale nie boom urodzeń. To systemowe zaniedbania pracowników szpitali. Aby pozwolić noworodkowi i jego mamie opuścić szpital, potrzeba decyzji pediatry i ginekologa. Wypisy są wręczane również w weekend, bo przecież łóżek brak. Do opieki nad dziećmi nie można się przyczepić, ale kobiety muszą mieć niesamowitą cierpliwość. Ginekolog przecież może nie przyjść na obchód i mimo dobrego samopoczucia i braku przeciwwskazań dla kobiety w ten sposób zafundować dodatkową dobę na szpitalnym łóżku. Dodać należy, że tym razem, za tę dobę, NFZ płaci...