Nie myślałem, że doczekam takich czasów, a wszelkie symptomy wskazujące, że jest źle, odsuwałem od siebie, tłumacząc, że ludzie nie mogą tak nisko upaść.
Czwartek, godziny południowe. Odbieram jeden z wielu telefonów od dziennikarzy. Następnego dnia ruszają rekolekcje twitterowe naszego arcybiskupa i zainteresowanie mediów jest spore.Tym razem jednak pytania pana redaktora dotyczyły zupełnie innej sprawy. Przesłał je mailem, a gdy uzyskał odpowiedź, dzwonił kilkakrotnie, dopytując o szczegóły. Ot, zwyczajna praca dziennikarska, można pomyśleć. Niestety niezwyczajna.
Za każdym razem ów redaktor rozpoczynał rozmowę od słów: "kazali mi się zapytać", "pytanie, które muszę jeszcze zadać" czy "mój szef jeszcze pyta"... Bywa. Człowiek się uczy. Wszak na tym zawsze polegało zdobywanie fachu, że młodszy przypatrywał się starszemu, który wprowadzał go w tajniki zawodu. Aż nagle bomba wybucha: autor dzwoni z informacją, iż materiał już się pojawił na portalu i dodaje: "Proszę księdza, mimo że ja jestem podpisany pod artykułem, to ja się pod nim nie podpisuję".
Słyszałem wiele epitetów wobec dziennikarzy, że płacą raty za lodówkę i muszę pisać tak, jak im każą, że są zwyczajnymi najemnikami bez własnego zdania. Zawsze stawałem po ich stronie. Wszak kilka lat pracowaliśmy na jednym froncie. Tym razem najczarniejszy sen się ziścił. Jak nisko trzeba upaść, żeby podpisać się pod tekstem, z którym się nie zgadzam? Nie pytam o to, jak taki dziennikarz może sprostać ustawie Prawo Prasowe, które zobowiązuje go, by zachował szczególną staranność przy zbieraniu i wykorzystywaniu materiałów. Pytam o to, jak rano, stając przed lustrem, może sobie spojrzeć w oczy? I tak po ludzku jest mi go żal. Życie musi być ciężkie, gdy trzeba golić się z zamkniętymi oczami.