Ręce opadają, gdy czytam niektóre doniesienia konkurencyjnych mediów. Zawsze jednak można liczyć, że poruszą "ważny" temat, pobudzający do głębszego zastanowienia się nad ludzką... inteligencją.
Temat ważki, bo dotyczy dzieci, a raczej książki, którą jedno z nich przyniosło na lekcje do wrocławskiej podstawówki. O co chodzi? O kupy! Tak właśnie! Wcale się nie pomyliłem. Na posterunku stoi, już nie pierwszy raz, chociaż w tym temacie to chyba debiut, Gazeta Wrocławska. Z zamieszczonych zdjęć kilku stron pozycji możemy się dowiedzieć o konsystencji, zapachu, kształcie, jej powstawaniu, którędy wychodzi no i oczywiście o efektach towarzyszących - bąkach.
Jeśli udało się Państwu przebrnąć ten tekst do tego miejsca, to gratuluję. Dalej będzie już chyba łatwiej.
Sprawa stała się istotnym problemem po reakcji dyrekcji i szkolnego psychologa, którym treść, mówiąc delikatnie, nie przypadła do gustu. Z tego powodu zostało skierowane do rodziców ogłoszenie, by w swej wolności i wedle sumienia kupowali pociechom książki jakie chcą, ale by jednocześnie zwrócili uwagę, czy ich zawartość jest odpowiednia dla dzieci. Dyrekcja zwraca uwagę także na to, że książki z serii, do której należy publikacja łamiąca tabu fekalne, mogą "naruszać godność i intymność dziecka".
Trudno się z tym nie zgodzić, ale sformułowanie zawarte w artykule Gazety Wrocławskiej jest zaskakujące. Sugeruje, że problem widzą tylko nauczyciele, a "swoje trzy grosze" dorzuca pani psycholog. No czego one chcą? Przecież to nic zdrożnego poczytać sobie kilka słów i pooglądać kilka obrazków - sama wiedza, a w szkole o jej zdobywanie trzeba dbać.
Nie miałem w młodości tego wątpliwego szczęścia być edukowanym tego typu pozycjami książkowymi. A że niby łamie tabu mówienia o kupach? Śmierdzący temat...
I jeszcze do rodziców. Wychowujcie, edukujcie i dbajcie o swoje dzieci. Żadna książeczka o fekaliach, miesiączce, siusiakach i innych intymnościach nie zastąpi szczerej rozmowy. Nie pozwólcie, by jakiś nawiedzony pseudoautor gwałcił świadomość waszych pociech.