Ta historia nie dotyczy tylko Warszawy, ale całej Polski. Wrocławia zaś w pewnym sensie szczególnie. To tutaj po wojnie (oprócz samej stolicy i Chicago) osiadło najwięcej powstańców warszawskich. Czasem nie mamy pojęcia, jak blisko nas żyją.
Może mieszkają w twojej dzielnicy albo w sąsiedniej kamienicy. Możliwe, że nawet w tej samej klatce. Pewnie znasz sąsiadów. Być może jest wśród tych starszych i nawet nie wiesz, że to warszawski powstaniec.
Młodzież lata 1944. Jeszcze 10 lat temu we Wrocławiu mieszkało 70 z nich. Dzisiaj żyje ich mniej niż połowa z tego, a tylko kilkoro funkcjonuje samodzielnie - wyjdzie z domu, zrobi drobne zakupy, pójdzie na Eucharystię.
Rynek podczas II Wrocławskich Dni Rotmistrza Pileckiego w 2015 r. Maciej Rajfur /Foto Gość
- Sens powstania? Wtedy nie było mowy, żeby nie spróbować. Zażarci krytycy zupełnie nie mają pojęcia, w jakich warunkach żyliśmy przez ponad 1700 dni zniewolenia. Łapanki, wieszania, wywózki, rozstrzelania, niepewność, poniżanie, strach... Czy wiemy, co by się stało, gdyby nie wybuchł ten bunt? Zapewne ginęlibyśmy nadal. Tylko bez godności - mówi pewnym głosem Jarosław Grabiński ps. "Wojtek".
W konspiracji działał już od 1940 roku. W czasie 63 dni chwały służył jako 19-latek, plutonowy podchorąży. Walczył na pierwszej linii kompanii B1 batalionu "Bałtyk" pułku "Baszta". Na Mokotowie, jednej z dzielnic, która broniła się najdłużej.
- Proszę sobie wyobrazić ten widok uciekających Niemców, cofających się przed frontem wschodnim. Tę niezwyciężoną niedawno armię, która rozgromiła nas w 1939 roku. Hitlerowcy wyglądali mniej więcej tak, jak nasi żołnierze przed 5 laty. Pod koniec lipca szli podłamani alejami Jerozolimskim. Ja stałem wśród obserwatorów i nie mogłem w to uwierzyć. Później, oczywiście, przerzucili świeże wojska do Warszawy, z którymi zmierzyliśmy się w powstaniu - opowiada "Wojtek".
Z jednej strony nie czuje dumy, że musiał zabijać, z drugiej - jak mówi - nikt najeźdźcy do Polski nie zapraszał.
Zaznacza, że przed i po godzinie "W" panował powszechny entuzjazm. Bardzo rzadko ktoś był sceptycznie nastawiony do tego zbrojnego buntu. On był ich iskrą wolności. Dziś niektórzy powiedzą, że szybko zgasła. Inni, że podpaliła lont bomby z opóźnionym o 70 lat zapłonem.
- Człowiek po prostu robił to, co do niego należało. Niektórzy współcześnie wyobrażają sobie nas jako bohaterów. Nic podobnego! Byliśmy normalnymi młodymi ludźmi, którzy zrobili to, co było trzeba w danym momencie. I nic poza tym - mówi skromnie powstaniec. Teraz mieszka na Sępolnie i ukochał Wrocław. Ostatni przystanek na drodze życia.
Podobnie podchodzi do sprawy Maria Downarowicz ps. "Myszka". Łączniczka batalionu "Zośka" jeździła po Warszawie, najczęściej rowerem, z meldunkami w formie pisemnej od dowódcy plutonu do dowódców drużyn. Rozkazy miała ukryte gdzie się dało, np. w pantoflu, jako korek podwyższający buta. W podwójnej kieszonce w bluzce, w torebce na dnie. Przewoziła także broń dla chłopców do szkolenia razem z odpowiednimi instrukcjami, wyjaśnieniami. Nigdy nie złapano jej podczas służby. Nie bała się i nie myślała o konsekwencjach, które mogły ją czekać.
- Człowiek był zadowolony, że może walczyć, że nie musi dalej bezczynnie żyć w tej strasznej okupacji. Pragnęliśmy odmienić nasz los. Nie wyobrażaliśmy sobie innego wyjścia niż powstanie. Wykonywałam sumiennie polecenia, mając w sercu chęć służby ojczyźnie - wspomina "Myszka", która od kilkudziesięciu lat mieszka we Wrocławiu.
Opowiada jeszcze o tym, jak została ranna w ataku na Dworzec Gdański. Miała przestrzelone kolano. Wracała kilka godzin kanałami do Śródmieścia ze Starego Miasta i nie mogła nawet kucnąć, ponieważ miała sztywną, uszkodzoną nogę. Później ją opatrzono. Nie chciała trafić do szpitala.
- Wtedy tak się mówiło, że jak ktoś ma przestrzelony staw, to nie mają czasu się tym zajmować w szpitalu i amputują nogę. Tak straszyli i rozgłaszali nieprawdę, ale ja się przestraszyłam nie na żarty. Namówiłam kolegów i mnie zabrali do oddziału. Znowu biegałam po mieście, ale już nie tak szybko (śmiech). Teraz mam znikome po tym ślady. Na szczęście nie strzaskało mi kolana, więc dzisiaj mogę normalnie chodzić - wyjaśnia Maria, która latem 1944 roku miała 17 lat.
Nigdy nie żałowała powstańczej walki. Najtrudniejsze wspomnienia z nią związane są wyraziste. Leżą głęboko w sercu.
- Gdy zamykam oczy, pojawiają się biegnący koledzy. Nagle niektórzy z nich padają po strzałach. Podbiegam do rannego. To jego ostatnie chwile. Widząc mnie, udaje mu się wydusić kilka słów. Najczęściej prosi o przekazanie jakiejś informacji rodzinie - mówi zamyślona łącznika AK.
Najgorzej znosiła zawiadamianie matek o śmierci synów. - Sposób przekazania tragicznej informacji zależał od tego, jak matka reagowała na moją wizytę. Większość spodziewała się takich wieści. Najczęściej pytały później: "A co z tobą? Gdzie mieszkasz? Uczysz się?". Okazywały troskę wobec mnie. Widziałam ten wielki żal w ich oczach. Jako "resztki" oddziału trzymaliśmy kontakt z tymi kobietami jeszcze przez wiele lat. Kiedyś nawet urządziliśmy im takie Święto Matki - opowiada M. Downarowicz.
Pada w końcu pytanie, którego może nie powinno się zadawać, a z drugiej strony komu można je zadać, jak nie powstańcom warszawskim: o sens walki rozpoczętej 1 sierpnia 1944 roku w stolicy.
- Gdy widzę tę młodzież, która nam pomaga, która o nas pamięta, myślę wtedy, że było warto. Serce mnie boli, gdy naród się kłóci. Myślę, że na ocenę powstania jest jeszcze za wcześnie. Ja wiem jedno: nie wyobrażaliśmy sobie wtedy innego wyjścia - kwituje mieszkanka wrocławskiej dzielnicy Krzyki.
Jej częsty uśmiech i spokojny ton opowieści upewniają, że najlepsze, co można dla nich zrobić, to znać tę historię i przekazywać pamięć. Nie wszystko w życiu musi przecież podlegać ocenie.