Pracuje w tym miejscu od 47 lat. Zna je na wylot. Widział, jak przez lata ewoluowało i miał w tym swój udział. To już rzadkość, by przepracować całe życie w jednej firmie. Sam się nie spodziewał, że będzie takim przypadkiem.
Spaceruję po Zajezdni Dąbie z panem Krzysztofem, który we wrześniu skończy 65 lat. Upał daje się we znaki, ale duża hala tramwajowa jest niczym dobrze klimatyzowane pomieszczenie. Przynosi ulgę i pozwala w spokoju porozmawiać.
Mój rozmówca pracował tu kilka lat. Ma do tego miejsca sentyment, ale nie największy. Ten należy do zajezdni nr 5 przy ul. Legnickiej, gdzie minęła jego młodość. Tam bowiem pan Krzysztof zaczynał przygodę z wrocławską komunikacją miejską. W „piątce” pracował aż 24 lata, do 1992 roku. Potem przeniósł się na Dąbie.
Żeby dobrze zrozumieć historię człowieka, który o MPK wie bardzo wiele, bo razem z nim się rozwijał, trzeba cofnąć się do dziecięcych lat Krzysztofa Statkiewicza.
- Mój tato, a później też starszy brat, pracowali na zajezdni piątej przy ul. Legnickiej jako elektromonterzy. Będąc dzieckiem, chodziłem z ojcem na warsztaty tramwajowe i np. dawał mi bloczki do stemplowania. Był brygadzistą, zastępował czasem swojego mistrza. Troszkę mu wtedy pomagałem - sięga pamięcią wstecz Krzysztof Statkiewicz.
Wówczas, jako kilkuletni chłopiec nie miał pojęcia, że z zajezdnią tramwajową zwiąże się na całe życie. Najwcześniejsze wspomnienie? Gdy jako 6-latek przyjeżdżał na Dąbie razem z ojcem. - Tam brygadzistą był mój ojciec chrzestny, Edward Paziak. Lubiłem te wizyty. Jeszcze nie chodziłem wtedy do szkoły. Dzisiaj to miejsce wygląda prawie tak samo jak wtedy. Wcześniej tylko nazywano je zajezdnią Biskupin - rozgląda się po obiekcie pan Krzysztof.
Tramwaj-pług? Jeszcze takie wynalazki pamięta p. Krzysztof Maciej Rajfur /Foto Gość Zna tutaj każdy kąt. Z dzieciństwa przypomina mu się kilka ciepłych obrazów. - Na każdym obiekcie MPK zainstalowano radiowęzeł. Mój tato u siebie zawsze rano puszczał wesołą płytę, żeby wszystkim poprawić humor. O 9 przez głośniki zapraszał pracowników na śniadanie. Taką miał tradycję - opowiada po latach syn.
W końcu poszedł śladami ojca. Trafił do zakładu jako 18-latek z myślą, że na razie popracuje tutaj, ale poszuka czegoś lepszego.
- Człowiek przychodził do tego MPK na chwilę, na moment. Myślałem sobie: „Byle do wojska, a potem może trafię gdzie indziej”. Ale po służbie wojskowej wróciłem. Zawiązały się przyjaźnie, graliśmy po robocie razem w piłkę nożną. Organizowano turnieje pomiędzy zajezdniami. Po prostu zżyliśmy się ze sobą - wspomina K. Statkiewicz.
We wrocławskim MPK po wojnie pracowało wielu przesiedleńców z Kresów Wschodnich. - Lwowiacy to byli bardzo weseli ludzie. Lubili dowcipkować, szczególnie z tych „świeżych” pracowników - opowiada pan Krzysztof. Co robili?
- Na przykład prosili młodych: „Przynieś mi wykrętaczkę”. Ten szedł do innego pomieszczenia, tam dawali mu wielkie ciężkie narzędzie, które taszczył pod pachą. Gdy doniósł w końcu, usłyszał: „Ale nie tę! Inną, taką i taką”. I tak po kilka razy bez skrupułów - wspomina Statkiewicz. Przyznaje się, że zdarzało mu się także żartować z kolegów po fachu.
O tramwajach mógłby opowiadać godzinami. W końcu towarzyszyły mu prawie całe życie. Jego pozycja zawodowa zmieniała się, przez co był bardziej wszechstronny. Zaczynał jako ślusarz. Teraz, na ostatniej prostej swojej kariery zawodowej, tuż przed emeryturą, jest mistrzem zajezdni przy ul. Słowiańskiej.
- Oczywiście, przede wszystkim ze względu na te przyjaźnie między pracownikami lubię sobie przypominać swoją młodość, którą tu spędziłem. Nigdy mi się tu nie nudziło. Bardzo szybko zleciało. Wspominam przede wszystkim ludzi, także tych, których już nami nie ma - kwituje drżącym głosem.
Nigdy nie żałował, że przepracował całe życie w MPK Maciej Rajfur /Foto Gość
Podkreśla, że kiedyś koledzy z pracy trzymali się razem także w życiu prywatnym. W zakładzie zawiązywano trwałe relacje, czasem przyjaźnie. Pracownicy tworzyli swoistą wspólnotę i wspierali się. Z biegiem lat, a szczególnie od początku XXI wieku sytuacja wygląda już inaczej.
- Gdy się przychodziło do pracy, dało się odczuć ducha wspólnoty zawodowej. Panowało silne koleżeństwo i wesoła atmosfera. Dzisiaj każdy zaganiany, przychodzi, pracuje i wychodzi. Ma swoje życie. Teraz młodzi w zakładzie nie budują tak trwałych więzi, jak my w ich wieku - stwierdza doświadczony pracownik MPK..
Pracował na zajezdniach: nr 2, 4, 5, 6. - Najstarsza to zajezdnia Borek i zajezdnia Gaj przy ul. Ślężnej. Najmłodsza: Dąbie, ale moim zdaniem najciekawsza. Tutaj się wszystko pierwotne zachowało, a budynki mają interesującą architekturę. Wyglądają trochę jak na wsi, bo Biskupin jest malowniczą dzielnicą - opowiada wrocławianin
Sam pamięta jeszcze legendarne tramwaje Linke-Hoffman, używane we Wrocławiu w latach 1925-1977. Dziś odrestaurowane egzemplarze jeżdżą tylko linią zabytkową. Postęp technologiczny sprawił, ze różnica między tymi, a współczesnymi jest olbrzymia.
- W tej chwili motorniczy prowadzi pojazd dżojstikiem jakby grał przy komputerze. Ma do dyspozycji pulpit z przyciskami. Wtedy posługiwał się korbą, czyli nastawnikiem jazdy i ręcznym hamulcem. Nie miał pedału gazu. Nie mógł przyspieszać i zwalniać. Poruszał się w jednym tempie - wyjaśnia pan Krzysztof.
I tak spacerując opowiada o wrocławskiej komunikacji, z którą związał się na całe życie. Wspomnienia wywołują wzruszenie. Ostatnia zawodowa prosta dobiega końca. Zasłużona emerytura pojawiła się na horyzoncie. - 47 lat w służbie Wrocławiowi minęło jak mrugnięcie oka - przyznaje Krzysztof Statkiewicz.