Są tacy, którzy cały rok czekają na pielgrzymkę. Odliczają dni, planują urlopy. Ze mną jest inaczej. Na pielgrzymkę chodzę na wyrywki. Niemniej jednak tegoroczna pielgrzymka była już moją piątą. Muszę przyznać, że w tym razem jakoś nie musiałem walczyć ze sobą i przekonywać się do tego, żeby pójść.
Szczególnie „podkręciło mnie” hasło Radość Ewangelii. Okazało się, że przychodzi mi ono z pomocą w dość trudnych chwilach, po trudnych doświadczeniach.
Planowałem początkowo po prostu przejść szlak do Matki Boskiej. Jakoś tak jako outsider, bez zbytniego zaangażowania i bratania się na siłę. Gram na gitarze i śpiewam, więc liczyłem się z myślą, że „wcisną mi wiosło do ręki i zatrudnią do pielgrzymiej charówy”. Byłem zupełnie na nie. Nie liczyłem też sam na zbyt wiele, może na odrobinę więcej wiary na co dzień. Czułem natomiast, że to będzie dobry czas. Że coś w moim życiu będzie lepsze.
W trakcie pielgrzymki oczywiście moja wizja legła w gruzach. Nie doszczętnie, ale upadła.
Na dobry początek złapałem za tubowe studio. Jakoś nie musiałem w sobie szukać chęci. Przedpielgrzymkowy opór do angażowania się po prostu sam się stopił. I jakoś zupełnie mimochodem zacząłem poznawać nowych ludzi, dostrzegać życzliwość starych, dobrych znajomych. Nawet nie wiem, kiedy wciągnął mnie wir wspólnego grania i śpiewania. Mimo, że przed 2 sierpnia bardzo tego nie chciałem, to błyskawicznie w moich rękach pojawił się mikrofon.
Przyznaję, że pielgrzymkę rozpoczynałem z dość egoistycznym podejściem i skupieniem na sobie. Jak się okazuje, Bóg sobie z tym poradził.
Przystanek Trzebnica. Dochodzimy na nocleg. Niespełna godzinę po dotarciu wśród namiotów rozchodzi się mój krzyk „Grupa 12ta, kolacyjka”. Szefowa naszej grupowej kuchni poprosiła mnie, żebym zrobił użytek z mojego głosu. Ludzi podrywają się z miejsca i za chwilę... Spora całkiem grupa pielgrzymów z grupy Wawrzynowej gromadzi się wokół „stołu” z ceraty zapełnionej pysznymi kanapkami. Ks. Orzechowski woła do mnie:
„C-dur. Śpiewaj”. Zatem zaczynam radosne „Pobłogosław Panie z wysokiego nieba...”.
I tak zaczęła się moja przygoda jako.... młynowy. Tak, tak. Sam tego nie wymyśliłem. Koleżanka, która wędrowała w grupie 3. Mówi mi na jednym z postojów, że nie da się mnie nie słyszeć i że mówią o mnie tak, jak na herszta nazagorzalej dopingujących kibiców.
Moje nowe kompetencje uwzględniały również zagrzewanie do zaopiekowania się na kolejny etap zielonymi flagami z wawrzynowym emblematem oraz naszymi proporcami.
Wiąże się z tym też sympatyczna anegdota. Wśród naszych pielgrzymkowych insygniów grupy nr 12 można znaleźć tablicę z podobizną bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Pewnego poranka ks. Orzech przyłapał mnie na tym, jak krzyczę tuż przed wyjściem: „ Kochane miśki, zapraszam po nasze flagi, znaczek grupy, proporczyk i Popiełuszkę.”. Jakiś czas potem na konferencji z ust pielgrzymkowego Szefa wszytkich Szefów cisną się gromy: „Nie zgadzam się na takie kwiatki jak dzisiaj rano te krzyki. Z jakiego powodu się spoufalasz z ks. Popiełuszką głupku? Znasz go w ogóle?”. Na najbliższym przystanku przewodnik grupy oznajmia z uśmiechem, że musi mnie przetestować, jak będę wzywał do wzięcia tablicy z moim kumplem. Więc odpowiadam, że teraz będę krzyczał „Kto zaopiekuje się czcigodnym błogosławionym kapelanem młodzieży i Solidarności ks. Jerzym Popiełuszką?”. Na co jeden z księży z dwunastki dodaje: „Powinieneś jeszcze dodać – który palił Malborasy!”.
Przyszedł też i moment że w końcu... złapałem za gitarę. Przed pielgrzymką w wyniku nie do końca radosnych przygód z wyjazdem na uliczne granie nad morze dostałem obrzydzenia do gitary. W domu nie byłem w stanie dobrowolnie usiąść z instrumentem. A na pielgrzymce przyszło to zupełnie naturalnie. I to podczas wędrówki w ekstremalnych warunkach. W strumieniach potu i spiekocie.
I piszę o tym wszystkim dlatego, bo to dowód na to, że Bóg potrafi czynić wielkie rzeczy. Mało tego, wcześniej byłem przekonany, że angażowanie się w grupie będzie dla mnie ciężarem, balastem.
Tymczasem w połączeniu z bardzo rzeczowymi konferencjami, modlitwą i ogromną życzliwością innych ludzi (nie tylko pielgrzymów) obrodziło właśnie w radość.
Nie mówię tutaj o takim strzale dopaminy. Chwilowym dopaleniu. Mam na myśli taki pozytywny Boży „flow”. Momentami towarzyszyło temu nakręcenie nieskończonym zapasem energii.
Ale najważniejsza część tej, nie bójmy się tego powiedzieć, łaski to siła do pokonania niewyobrażalnych trudów.
A tych nie brakowało w tym roku. Zabójcze upały. Już temperatura powyżej 20 stopni jest dla mnie wykańczająca. A to lato nie okazało litości. Podczas naszej wspólnej wędrówki zdarzało się, że termometry pokazywały 40 stopni.
Na koniec dnia podkoszulek lepi się do mnie. Lepie się sam do siebie. Włosy poczochrane i mokre. Na czapce i koszulce zostają ślady soli z potu. I tak dzień w dzień.
Po którymś takim dniu nogi marzą o wymianie ścięgien i stawów. I mówię to z lekkim zakłopotaniem jako 29-latek!
Pobudki o 4 nad ranem również nie są w normalnych warunkach okolicznościami, w których chciałoby się radośnie śpiewać. Nawet „Bluesa o czwartej nad ranem”.
Natomiast „Godzinki”, czy „Kiedy ranne wstają zorze” każdego poranka jakoś bez wysiłku nakręcały marsz. Stały się przebojem i teraz po wszystkim wspominam je z uśmiechem i nostalgią.
Muszę przyznać, że pielgrzymka zasypała we mnie przepaść niechęci i negatywnego nastawienia, a obudziła we mnie dużo chęci do życia. Oczywiście obfitowała też w masę trudnych chwil, ale jakoś nie zapisały się one mocno w pamięci. Natomiast masa twarzy, uśmiechów, rozmów, życzliwych gestów wyryła się ... chyba wręcz w moim sercu. Jakkolwiek pretensjonalnie może to zabrzmieć (nawet dla mnie samego) z ust faceta, to jest to po prostu szczera prawda.
I wszystko to wyjaśnia powód tego, że już nie mogę się doczekać najbliższej październikowej pielgrzymki do Trzebnicy. I jako rasowy pielgrzym w kratkę nie chcę wychodzić z faktami zbytnio naprzód, ale już myślę o kolejnej, 36. Wrocławskiej Pieszej Pielgrzymce na Jasną Górę.