Jubileusz. To tam od 450 lat wykuwa się najszlachetniejsze cnoty i powołanie do służby pod sztandarem Chrystusa. Mury te skrywają także wiele anegdot, które obalają jeszcze więcej stereotypów.
Kilkudziesięciu młodych facetów mieszka przez kilka lat razem w wielkim budynku z czerwonej cegły w centrum miasta. Noszą jednolity czarny uniform, a w ręku różnego rodzaju broń: brewiarz, Pismo Święte lub różaniec. Na mieście różnie o nich mówią. Od pełnego szacunku „proszę księdza” po określenia typu: batman czy używane także względem zakonnic – pingwin.
O miejscu, w którym się formują, krążą plotki, a nawet legendy. Wielu się dziwi, jak tam można wytrzymać. Bo przecież młodość to czas szaleństwa, a nie biczowania. Czas wypraw imprezowych, a nie krzyżowych. W ich wyborze jest jednak nie odrobina, a pełnia szaleństwa. W świecie, który każdego dnia odrzuca prawdziwą Miłość, proponując wszystko inne, atrakcyjniejsze, zabawniejsze, oni zdecydowali się dla Miłości poświęcić życie. We Wrocławiu robią to już od 450 lat.
Niezmienny cel i sens
O seminariach krąży wiele stereotypów, często prześmiewczych. Niewiele jednak mówi się o tym, że sami klerycy, a także wykładowcy, mają duże poczucie humoru. W końcu chodzi o uczelnię wyższą ze studentami. Fakt, dość specyficznymi, ale nie pozbawionymi spontaniczności i dystansu do samych siebie. Ks. Zbigniew Kowal kończył 11 lat temu wrocławskie seminarium. Dzisiaj pełni funkcję prefekta, czyli stoi po tej drugiej stronie. Gdzie jest łatwiej? – Zdecydowanie trudniej być moderatorem niż klerykiem. Gdy ma się istotny wpływ na przyszłość powołań, na człowieku ciąży duża odpowiedzialność. Na pewno moje spojrzenie na życie seminaryjne poszerzyło się. Widzę wiele rzeczy, na które nie zwracałem uwagi jako kleryk. I bardziej rozumiem działania przełożonych (śmiech) – odpowiada ks. Zbigniew. Szef wrocławskiej armii Jezusa Chrystusa, która obecnie liczy 80 żołnierzy, określa seminarium mianem „wspólnoty w drodze”, przywołując dokumenty Kościoła i wypowiedzi papieży ostatnich dziesięcioleci. – Z jednej strony mamy świadomość, skąd wychodzimy, a z drugiej wiemy dobrze, dokąd dążymy, bo trudno podjąć drogę, jeśli nie znamy celu i sensu tego, co się dzieje. Jubileusz staje się okazją do głębszego poznania fundamentu i korzeni, jakie mamy – mówi rektor WSD ks. dr Adam Łuźniak.
Niepokonani
Historia wrocławskiej formacji księży w seminarium duchownym zaczyna się w październiku 1565 roku. Karty przeszłości pokazują, że wydarzenia historyczne miały istotny wpływ na wzrost lub spadek liczby powołań, na poprawienie lub pogorszenie formacji nie tylko intelektualnej, ale także duchowej kandydatów na księży. Wrocławska kuźnia kapłaństwa przeszła różne zawirowania. Pierwszą poważną próbą był okres reformacji. – W 1500 roku w rozległej diecezji wrocławskiej funkcjonowało aż 1500 parafii katolickich, obsługiwanych przez 1200 kapłanów. Jednak już 90 lat później, pod wpływem reformacji, w diecezji ostało się zaledwie 160 kapłanów, często niedostatecznie wykształconych – wyjaśnia ks. prof. Józef Pater, historyk Kościoła. Później nadeszły XX-wieczne zawirowania. Wojny, ideologia nazizmu, a następnie bezlitosny komunizm. Ale im bardziej los wydawał się parszywy, tym mury wrocławskiego seminarium stawały się mocniejsze. Za rządów abp. Bolesława Kominka w 1960 r. papież Jan XXIII przekazał seminarium relikwie św. Piusa X, który odtąd jest jego głównym patronem. – W okresie powojennym seminarium kilkukrotnie groziło zamknięcie. Mój rocznik przeżywał to bardzo mocno. Wówczas komendant Milicji Obywatelskiej przyjeżdżał do domu kandydata, nakłaniając rodziców, żeby nie pozwalali synowi podjąć studiów teologicznych. Kuszono miejscem na świeckich uczelniach wyższych bez zdawania egzaminu – wspomina ks. prof. Pater. Najbardziej widocznym wyrazem szykan ze strony komunistycznych władz państwowych było powoływanie kleryków do służby wojskowej. – Przeżyliśmy trudny czas pewnej próby, ale z chłopca stałem się szybko mężczyzną i jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że kapłaństwo jest moim powołaniem – stwierdza bp Ignacy Dec. W okresie powojennym wrocławskie seminarium przygotowało ponad 1500 kandydatów na księży.
Świat pędzi, kleryk nie musi
Przełożeni zauważają, że każdego roku nieco inni mężczyźni wstępują w progi seminarium. Wyraźniej widać to, gdy spojrzymy na ostatnie kilkanaście lat. – Myślę, że zmienia się format ludzi, którzy tu trafiają. Świat wygląda dzisiaj inaczej niż 20 lat temu, dlatego potencjalni alumni mają inne doświadczenia od naszych – zauważa ks. Kowal. Nie zmienił się jednak bardzo ważny fakt. – Nikt nigdy nikogo nie zmusza do podjęcia naszej drogi. Ci młodzi chłopcy decyzję podejmują w pełnej wolności, także wtedy, gdy decydują się opuścić mury seminarium – wyjaśnia ks. Artur Szela, dyrektor administracyjny. Na nieco inny aspekt zwraca uwagę bp Ignacy Dec, rektor w latach 1988–1995. – Naturalną rzeczą jest, że wielki wpływ na formację kapłanów mają wcześniejszy bagaż doświadczeń i wychowanie wyniesione z domu. Z biegiem lat jest coraz więcej rodzin niepełnych. Rozbite małżeństwa, rodzice żyjący osobno. To rzutuje później na psychikę i osobowość alumnów – wyjaśnia ordynariusz świdnicki. Dziś klimat wyboru kapłaństwa jako drogi życiowej bywa bardzo różnorodny. – Pewne środowiska oczywiście są przyjaźnie nastawione i wspierają chłopaków, ale w wielu miejscach spotykają się oni z ostracyzmem, odrzuceniem lub po prostu ostrą krytyką czy ironicznym krytykanctwem. Dlatego ich podziwiam – przyznaje ks. Zbigniew Kowal.
Z notatnika wrocławskiego kleryka
Imponujący jubileusz to okazja do spojrzenia na metropolitalne seminarium wrocławskie z nieco innej strony. Nie da się ukryć, czerwone mury neogotyckiego budynku wykształciły niejednego dowcipnisia. Alumni to przecież normalni młodzi ludzie. Młody i pobożny duch oczywiście potrafi podporządkować się regułom, ale ma także swoje wybryki, na które przełożeni przymykają z dystansem oko. – Zdarzają się najprostsze figle, jak np. zaklejanie dziurki od klucza ks. Aleksandrowi Radeckiemu, który, mówiąc oględnie, sokolim wzrokiem nie grzeszy. Czy zasłanianie kocem drzwi w nocy, żeby nie było widać, że w pokoju światło się świeci. Po wojnie alumni wysypywali cukier na korytarzu, żeby słyszeć kroki zbliżającego się przełożonego. Ale bywają też sytuacje bardziej skomplikowane… – mówi jeden z kleryków.
Braterska terapia
Pewien kleryk miał w zwyczaju jeść śniadanie w 7 minut, aby potem jeszcze zaoszczędzone 23 minuty przed wykładami poświęcić na drzemkę. Kończył modlitwy o 8.00, a o 8.07 „dawał soczystego nura” w łóżko, aż całe trzeszczało. Jego współbracia postanowili „zadbać o dobro łóżka, i postanowili wyleczyć współbrata. Włożyli mu pod prześcieradło deskę. Terapia była skuteczna, choć kleryk niezadowolony i… poobijany.
Śpiewać każdy może…
Jeden z kleryków nie potrafi zbyt dobrze śpiewać i, niestety, podczas modlitw fałszuje. Wyznaczono go jednak do indywidualnego wykonania psalmu, którego refren akurat wtedy brzmiał: „Wysłuchaj Panie głośnych jęków moich”. Skręcaliśmy się ze śmiechu w ławkach, zaś on… „jęczał”, tak jak umiał, a pewnie skręcał się też, ale wewnętrznie.
I tak nie zrozumiesz
Pewien kleryk został przyłapany na łamaniu milczenia, które obowiązuje przez całe studia od wieczora aż do rana. Przełożony tłumaczył więc alumnowi, jak ważny jest czas powstrzymywania się od rozmów. Kleryk w końcu odpowiedział: „Rozumiem, księże”. „Nic nie rozumiesz” – przerwał mu kapłan. Student nie dawał za wygraną: „Ależ rozumiem!”. „Nie, nie rozumiesz” – stanowczo odparł przełożony. „Dobrze, księże, nie rozumiem” – przyznał w końcu kleryk. Na co przełożony z uśmiechem powiedział: „O, widzisz? Nareszcie rozumiesz!”.