Zwolennicy wystawiania w teatrach wszystkiego co popadnie argumentują, że interwencja MKiDN w sprawie wystawienia spektaklu "Śmierć i dziewczyna" we Wrocławiu jest cenzurą.
Na wstępie: sztuki nie widziałem. Co więcej - nie mam zamiaru jej zobaczyć. Podobnie jak wielu, którzy pod Teatrem Polskim we Wrocławiu protestowało.
Jedni się modlili, inni, co bardziej krewcy, zastawili główne wejście do obiektu, by widzowie nie mogli wejść. Oczywiście był to symboliczny akt. Przecież teatr nie jedno ma wejście. Ci co chcieli, spokojnie mogli do niego wejść.
Kilka młodych osób - co ciekawe młodych mężczyzn - próbowało jednak sforsować właśnie główne wejście. Na początku wyrażali swoje oburzenie, a potem, takie mam wrażenie, prowokowali tych, którzy wejście blokowali.
Doszło do pyskówki i wymiany kilku inwektyw. Gdyby nie policja, zapewne doszłoby do rękoczynów.
Nie pochwalam siłowych rozwiązań, w tym również zastawiania wejścia do teatru. Zwłaszcza, że zgromadzenie publiczne, które było legalnym aktem sprzeciwu wystawienia sztuki, która, według opisów zamieszczonych na stronie teatru, ma elementy pornograficzne, odbywało się kilka kroków dalej. Ok. 200 osób modliło się Różańcem.
Jeden z mężczyzn, o których mowa wyżej skomentował zajście słowami, iż nie mamy wolnego kraju. Tłumaczył, że w swej wolności może i chce oglądać co mu się podoba. Zdarzenie pod teatrem nazwał farsą.
No właśnie, odwołał się do wolności osobistej. Śmiem twierdzić, że bardzo egoistycznie. Jego wolność jest najważniejsza i bezdyskusyjna, a wolność innych - to ich sprawa.
Czy tak jest rzeczywiście? Czy wolność, również w sztuce, nie ma żadnych granic? Ano ma. Tą granicą jest... wolność drugiego człowieka.
Jeśli coś godzi choćby w uczucia drugiej osoby - tak jak przedstawienie w Teatrze Polskim - jest swoistym gwałtem na wolności. W tym przypadku - wolności od pornografii, którą atakowały reklamy spektaklu i skandaliczny opis. Nie ma się co dziwić nawet tym najostrzejszym reakcjom. Gdy atakowana jest wolność, naturalnym odruchem jest walka o jej obronę.
Jeszcze jedna refleksja. Kilkadziesiąt godzin przed planowanym rozpoczęciem spektaklu rozmawiałem na jego temat z ks. Rafałem Kowalskim, rzecznikiem prasowy archidiecezji wrocławskiej.
Powiedział coś, co bardzo mi się spodobało i wydaje się doskonałą konkluzją, choć smutną. Mówił o artystach, którzy uzurpują sobie prawa - pewnie jest to w pewien sposób uzasadnione - do oceny, czy coś jest już sztuką, czy po prostu tanim kiczem. Jako przykład podał wystrój niektórych kościołów.
Zapominają, jednak, że w pogoni za popularnością i łamaniem kolejnych tabu sami sięgają coraz częściej po kicz. Takiej placówce jak Teatr Polski naprawdę nie wypada. I nie przekona mnie, że robi się to "w imię wolności sztuki".
Pan Krzysztof Mieszkowski, dyrektor placówki, a od niedawana poseł na Sejm, zapowiedział, że będzie prosił o to, by minister kultury i dziedzictwa narodowego, Piotr Gliński, który domagał się zaprzestania prób i odwołania premiery spektaklu, podał się do dymisji.
A może to właśnie pan dyrektor powinien rozważyć rezygnację z zajmowanego stanowiska?
Ktoś, kto promuje kicz i porno, jest raczej wątpliwym mecenasem sztuki wysokiej. A do takiej zaliczam teatr...
O wydarzeniach pod Teatrem Polskim pisaliśmy tutaj.