Mury pełne uśmiechu

Wchodząc do tego miejsca, nieodłącznie związanego z cierpieniem, nie spodziewasz się uśmiechu. A już na pewno nie u wszystkich, których spotykasz. Światowy Dzień Chorego stwarza okazję, by przypomnieć, że można tam zajrzeć nie tylko od święta.

Dziś dzień niezwykle cenny, choć... każdą mijającą tam dobę tak można nazwać. W Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym dla Dorosłych pw. św. Jerzego we Wrocławiu o 9.30 rozpoczęła się Eucharystia, podczas której kilkunastu podopiecznych przyjęło sakrament namaszczenia chorych. Wspólna modlitwa opiekunów, wolontariuszy, personelu medycznego i sióstr boromeuszek, które prowadzą ośrodek, pokazuje, że ten dom staje się jednoczącym źródłem miłosierdzia. A słowo "dom" zostało tutaj napisane bez żadnego nadużycia. Ponadstuletni budynek z czerwonej cegły przy Rydygiera 22/28 jest postrzegany tak przez wszystkich i ze względu na wszystko, co się w nim dzieje.

Temat, co kłuje w oczy

Jadwiga Giemza ma 98 lat i trafiła do ZOL-u w czerwcu 2015 roku. Upadła we własnym mieszkaniu i mocno się potłukła. Potrzebowała całodobowej opieki. Dzisiaj jest najstarszą podopieczną ośrodka. Jej codzienne samopoczucie, ciepłe spojrzenie i trzeźwy umysł mogłyby zawstydzić niejednego młodziaka. Jaka jest recepta na długowieczność w dobrej formie? - Siła wyższa, czyli po prostu Bóg. Ja w życiu specjalnie nie zadawałam sobie trudu, żeby na starość dobrze wyglądać. Widocznie taka jest wola Boża - stwierdza bez ogródek kobieta.

Miejsce, w którym dochodzi do zdrowia, bardzo przypomina jej dom. Urzeka ją wszechobecna życzliwość. - Spotkałam tu wielu sympatycznych ludzi dobrej woli - przyznaje. Szczególnie ma na myśli młodych wolontariuszy, którzy ją odwiedzają. - To nie jakaś zabawa. Ja ich zaangażowanie traktuję jak misję. Zachwycam się ich skromnością i pokorą, tak rzadko spotykaną współcześnie, zwłaszcza u młodych - dodaje pani Jadwiga. W rozmowie porusza także aspekt duchowy zakładu. Na starość człowiek bowiem potrzebuje spokoju i bliskości Boga.

Pierwszy tydzień w ZOL-u nie był dla niej łatwy. - Nie to łóżko. Nie ta poduszka. Nie ci ludzie. Jakoś nie mogłam się przyzwyczaić. Ale to wkrótce przeszło. Zaczęłam poznawać lepiej osoby wokół siebie. Zżyliśmy się z opiekunkami i siostrami. Pamiętam te ciepłe gesty, gdy wróciłam po kilku dniach z domu po Świętach Bożego Narodzenia - wzdycha 98-latka. Obecnie rozmyśla nad decyzją dalszego pobytu u sióstr boromeuszek. Chodzenie sprawia jej ból i wciąż odczuwa skutki urazu. Nie wie, czy sama sobie poradzi we własnym mieszkaniu. Z drugiej strony po prostu dobrze jej tu, gdzie jest, jak określa - w azylu.

Często zwraca się do sióstr i opiekunek z pytaniem, dlaczego poświęcają młodość takiemu miejscu? Murom, których wnętrze nie pasuje do świata wokół, zdyszanego w pogoni za sukcesem, uznaniem, pieniędzmi. Nie zawsze pada dokładnie taka sama odpowiedź, lecz wszystkie mają jedno spoiwo - miłosierdzie. Nie mylić z litością. To o wiele więcej. To coś innego. - Bo współczesny człowiek nie lubi patrzeć na cierpienie innych. Kłuje go w oczy, dlatego wrzuca ten temat w sferę tabu. Może boi się, że i jego dosięgnie z którejś strony? - zastanawia się spokojnie kobieta.

Po prostu bądź

Siostra Berenike posługuje od początku istnienia Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego, czyli od 8 lat. To miejsce nazywa swoim dzieckiem i tak je traktuje - z matczyną czułością i zaangażowaniem. Do Wrocławia trafiła po swoich pierwszych ślubach i, mając 28 lat, wprowadzała tu pierwszych podopiecznych. Dziś jest ich już 76. - Wychodząc gdzieś na zewnątrz, widzę ten kontrast pomiędzy światami. Gdy uczestniczyłam z 22 osobami na wózkach inwalidzkich w Drodze Krzyżowej w kościele uniwersyteckim, zauważyłam zszokowanie otoczenia tą kolumną jadących ludzi - opowiada boromeuszka. Jej zdaniem, niektórzy po prostu zapominają o istnieniu cierpienia w postaci osób starszych i schorowanych. A może nie chcą pamiętać? Sama kiedyś pracowała jako fizjoterapeutka, ale obecnie zdrowie jej na to nie pozwala, więc spełnia się jako opiekun duchowy.

Na Rydygiera z własnej woli ciągną młodzi ludzie. Studenci duszpasterstwa akademickiego "Maciejówka", młodzież gimnazjalna i licealna z dominikańskiej wspólnoty "Piętrobus" i ta od sióstr urszulanek, przedszkolaki pod opieką sióstr salezjanek oraz uczniowie szkoły integracyjnej. Ale zaglądają także starsi. Z Jelcz-Laskowic przyjechały kiedyś panie po sześćdziesiątce z Uniwersytetu Trzeciego Wieku. - Bardzo cieszę się, że udaje się przyprowadzić ludzi z różnych środowisk. Jedni odwiedzają bardziej inni mniej systematycznie. Wolontariusze przychodzą pomodlić się, poczytać coś chorym, porozmawiać, choć... bardziej ich wysłuchać. Nie trzeba dużo potrafić, żeby pomóc - mówi s. Berenike. Podkreśla, że jej podopieczni potrzebują po prostu drugiego człowieka, jego obecności przy nich. 

W rozmowie przypomina jej się piękna sytuacja, gdy jedna z rehabilitantek stwierdziła nagle, że nie ma się kim zająć, bo tego dnia przyszło tak wielu wolontariuszy, którzy spędzają czas z chorymi. A gdyby tak codziennie... Marzenie ściętej głowy? Niekoniecznie. Każdy może dać choć chwilę siebie i stać się źródłem miłosierdzia.

Do zakładu chorzy trafiają z różnych powodów. Samotność i niesamodzielność w chorobie nie pozwala im funkcjonować. Rodzina nie ma możliwości opieki z powodów zawodowych albo odległości. Czasem w grę wchodzi celowe opuszczenie. - 24-godzinna opieka często komplikuje sytuację, ale tu nie chodzi o ocenianie kogoś tylko bezinteresowną pomoc - tłumaczy siostra zakonna.

Trzeba robić swoje

Teresa Bartkowiak pracuje od ośmiu lat w ZOL-u jako opiekunka. Dźwiganie chorych, kąpanie, karmienie, mycie - to jej przykładowe obowiązki. Kobieta nie ukrywa, że codzienność zawodowa bywa bardzo ciężka. - Niczym u górnika, ale gdybym tego nie kochała, nie byłoby mnie tutaj. Pomoc tym ludziom daje satysfakcję i poczucie, że robię coś bardzo wartościowego - mówi. Jest na emeryturze, więc nie musi już pracować, ale nie potrafi zrezygnować.

43 lata w służbie zdrowia wyrobiły u pani Teresy ogromną wyrozumiałość. Chorzy bywają kapryśni, czasem ordynarni, zdarza się, że podnoszą rękę. Nie potrafią nieraz zapanować nad swoim cierpieniem. Codzienne zmaganie się z tym nie przygnębia jednak opiekunki. Jej zadanie polega na byciu konsekwentną mimo ciągłego współczucia. Nie ma tu więc miejsca na zbytnią uległość ani uleganie emocjom, które mogłyby zaszkodzić chorym. Ale jest miejsce na uśmiech.

- Trzeba być uprzejmym, a przy tym twardym, żeby realizować wszystkie obowiązki. Ludzie są porażeni, niewładni, a przecież też chcą żyć w czystości i schludności. To praca wymagająca zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym - opowiada pani Teresa. Choć przyznaje, że kłębią się momentami myśli o sensie i obecności cierpienia w życiu. Prosi Boga o to, by nigdy nie doświadczyła losu swoich podopiecznych.

Dawać niewiele i dostawać bezcenne

Szymon Rabiej jest studentem, a u sióstr boromeuszek przy Rydygiera pojawia się jako wolontariusz. Wykorzystuje przy tym swój talent gry na gitarze i m.in. zajmuje się stroną muzyczną Mszy świętych odprawianych w kaplicy ZOL-u. - Jako duszpasterstwo akademickie "Maciejówka" powołaliśmy grupę wolontariacką, w której znajduje się ok. 30 osób. Nasza pomoc zaczyna się od obecności przy chorych - wyjaśnia Szymon. Podczas różnych uroczystości studenci organizują także spotkania tematyczne np. w formie warsztatów. 

Młodzi lubią odwiedzać podopiecznych ośrodka. Zwracają uwagę, że na tych spotkaniach korzystają obie strony, a nawet jedna, ta mniej oczywista, otrzymuje więcej. - Chwile spędzone z chorymi uwrażliwiają nas na potrzeby słabszych, wyostrzają życiowy wzrok na cierpienie, które istnieje wokół nas, i ukierunkowują na akcenty, które na co dzień nam umykają - opowiada student.

W dobie rzeczywistości wirtualnej młodzież się zatraca. Kontakt z drugim człowiekiem w tym kontekście otwiera oczy. - Życie toczy się właśnie tutaj. Nie przed komputerem. Przy osobie, która potrzebuje zwykłej miłości, odrobiny czasu. Tu czuć realność, której można dotknąć, wysłuchać, zobaczyć - dodaje mężczyzna.

Nie trzeba być wygadanym, bo pałeczkę przejmują podopieczni. - Ich świat ogranicza się do często do sal zakładu i gdy ktoś się u nich pojawia w odwiedziny, lubią opowiadać o swoich historiach z życia. Dzielą się przemyśleniami, są otwarci. W zasadzie niewiele trzeba z naszej strony, żeby podtrzymywać rozmowę. Największa wartość polega tu na słuchaniu - tłumaczy Szymon.

Cierpienie, jego zdaniem, jest niezbędnym składnikiem życia, przed którym nie da się uciec. Wizyta w ZOL-u niesie ze sobą także smutne przemyślenia. - Chyba największa tragedią staje się w tej sytuacji bezradność. Łączy nas z chorymi wspólnie spędzony czas, ale dzieli fakt, że nie możemy im do końca pomóc. Więc dajemy tyle, ile jesteśmy w stanie - puentuje student.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..