Takiej wizyty jeszcze w Zakładzie Karnym w Wołowie nie było. Można powiedzieć, że przez więzienie przeszła "Wichura", i to z inicjatywy "Gościa Wrocławskiego".
Taki pseudonim nosi bowiem pan Andrzej Uchwat, żołnierz Armii Krajowej i jeden z bardzo niewielu żyjących członków Kedywu, grupy od zadań specjalnych największego podziemnego wojska w historii. Kombatant odwiedził wołowskie więzienie, w którym spotkał się z osadzonymi.
Syn żołnierza Legionów Polskich wspominał swoją walkę okupacyjną. To jedno z tych spotkań, które dają więcej niż kilka przeczytanych książek historycznych. Żołnierz Armii Krajowej, mimo swojego podeszłego wieku, ma doskonałą pamięć i jest w bardzo dobrej formie fizycznej.
- Pochodzę z Górnego Śląska z okolic Bielska-Białej. Moja przygoda z Armią Krajową zaczęła się, gdy miałem 17 lat. Wciągnęli mnie koledzy - rozpoczął swoją niezwykłą opowieść bohater.
Zaczynał od akcji sabotażowych na niemieckie pociągi i rozprowadzania biuletynów AK. Ponieważ był oddanym żołnierzem, a dowództwo z czasem nabrało do niego zaufania, wysłano go w 1942 r. na szkolenie podoficerskie, gdzie zdobył wysokie umiejętności strzeleckie z broni maszynowej i nie tylko.
- Znałem też język niemiecki, gdyż uczęszczałem do dwujęzycznej szkoły. Po jakimś czasie skierowano mnie właśnie do Kedywu. Nie będzie przesady, jeśli powiem, że nazywano nas komandosami. Byliśmy ludźmi do zadań specjalnych - stwierdził Andrzej Uchwat.
"Wichura" podzielił się kilkoma ciekawymi historiami o działaniach w Kierownictwie Dywersji. Osadzeni słuchali z uwagą, bo, rzeczywiście, przeżycia polskiego partyzanta okazały się fascynujące.
Pan Andrzej Uchwat przed prelekcją Maciej Rajfur /Foto Gość - Nasz 30-osobowy odział zajmował się m.in. "likwidowaniem" konfidentów, folksdojczów itp. Przeprowadzaliśmy odpowiedni wywiad, otrzymywaliśmy wyrok wydany przez polski sąd podziemny w warunkach okupacji i jechaliśmy, żeby go wykonać - mówił żołnierz.
W jednej z takich akcji on i jego koledzy zabili komendanta niemieckiej policji, który maltretował polską ludność i nadużywał władzy. Polacy potajemnie zgłosili sytuację do lokalnego sztabu AK, a członkowie Kedywu wykonali polecenie w biały dzień na kupieckim targu przy tłumie ludzi. Jadąc rowerem dwoma strzałami w głowę uśmiercili wroga, a potem zbiegli.
Byli oni narażeni na szczególne prześladowania ze strony Niemców. Z biegiem czasu w okupacyjnych warunkach szerzyły się zdrady i donosy, nawet wśród swoich.
- Pewnego razu musieliśmy zabić przedwojennego oficera Wojska Polskiego i członka Armii Krajowej, ponieważ zaczął współpracować z hitlerowcami, wydając swoich rodaków na śmierć - opowiadał "Wichura".
Kombatant złapał dobry kontakt z więźniami, odpowiadał im chętnie na pytania, a oni nie ukrywali, że czują się zaszczyceni wizytą. Na koniec wyjątkowy gość otrzymał namalowany specjalnie na tę okazję przez jednego z osadzonych biało-czerwony plakat z orłem Armii Krajowej.
Bohater poczuł wzruszenie. Po raz pierwszy przemawiał w Zakładzie Karnym. Został przyjęty z wielkimi honorami i cieszył się, że tam także znajdują się zapaleńcy historyczni.
- Warto mówić o dobrze zorganizowanej konspiracji akowskiej na Kresach Wschodnich. Uczestniczyłem w akcji "Burza". Wyzwalaliśmy małe miasteczka. Dochodziło do ciężkich sytuacji, ale w szeregach służyli bardzo odważni chłopcy. Niczego się nie bali, a mówimy o nastolatkach! Ich nie można było zatrzymać w walce o wolną Polskę - stwierdził pewnym głosem porucznik AK.