Ani panika, ani totalne zlekceważenie problemu nie są nam potrzebne. Czy rzeczywiście jest bardziej niebezpiecznie? Czego powinniśmy się obawiać?
Ostatnie bombowe incydenty w ciągu dwóch dni narobiły wiele hałasu, choć tylko w jednym przypadku doszło do eksplozji, i to niewielkiej.
Żeby się nie powtarzać, dla przypomnienia, pierwszą sprawę opisaliśmy TUTAJ, a drugą TUTAJ.
A teraz do rzeczy. O ile w środę 18 maja sytuacja była poważna, o tyle nie da się ukryć, że nazajutrz alarm bombowy i podjęte środki wokół czarnej walizki na pl. Dominikańskim stały się po części efektem pierwszego incydentu.
Nie sądzę jednak, żebyśmy dzisiaj mieli trąbić dookoła, iż Wrocław stał się bardziej niebezpiecznym miastem i „coś się święci”.
Jedni rzucają podkręcające atmosferę słowa, które sugerują, że mamy jakiś przełom w bezpieczeństwie, a raczej jego rozłam. „To była pierwsza w powojennej historii miasta bomba”, „Zaczyna się u nas to, co widzieliśmy Paryżu i Brukseli”.
Drudzy drwią: „Jaki kraj, taka bomba: garnek i gwoździe w reklamówce”, „Uwaga, to na pewno nie ISIS, spójrzcie co było w środku”, „Wrocław potrzebuje Batmana!”.
Niestety, ani jedna, ani druga postawa nie prowadzi do niczego dobrego. Zarówno panika, jak i totalne zlekceważenie problemu nie są nam potrzebne.
Media, trochę z natury rzeczy, a trochę umyślnie (bo sensacja się klika), opisują sprawę, choć momentami bardziej straszą niż uczulają. A uczulać powinny.
Alarm bombowy na pl. Dominikańskim i eksplozja domowej roboty ładunku wybuchowego musi zwiększyć naszą czujność. Na szczęście w obu przypadkach nikt nie zginął, a z lekko ranną w rękę staruszką jest wszystko w porządku.
Na pewno nie dorabiajmy sobie ideologii i nie upatrujmy w każdym nieznanym nam pakunku bomby, choć zmysł obserwacji i analizy trzeba włączyć, szczególnie w wielkim mieście, gdzie panuje powszechna anonimowość i łatwo wówczas bezkarnie wyrządzić komuś krzywdę.
Dlatego przy takich okazjach warto edukować społeczeństwo, kiedy i jakie zachowania podjąć najlepiej. Bezbolesna nauczka w tym przypadku to dobra lekcja.
Żądnych sensacji i chętnych do nadinterpretacji może zdziwię, ale we Wrocławiu nie ma przesłanek, aby powtórzył się biblijny scenariusz Sodomy i Gomory.
Wiadomo, szeroki kontekst europejski, czyli kryzys imigrancki i zderzenie cywilizacji chrześcijańskiej z islamską napędza podejście, że to znaki czasu, które prędzej czy później musiały dotrzeć do polskich miast i teraz będzie tak, jak na Zachodzie. Nie bądźmy na takie „pseudoanalizy” zbyt podatni.
Czy dojdziemy do takiego poziomu strachu, jak ma to miejsce w Paryżu czy Brukseli? Wszystko w naszych rękach, i w skali mikro oraz makro, czyli najbliższego otoczenia i kraju.
Wrocławiowi na pewno do tego daleko i nie przybliżajmy się na własne życzenie.