Światowe Dni Młodzieży to wielka przygoda. Każdy przeżywa ją na swój sposób. Student Politechniki Wrocławskiej Patryk Czerwiński uczestniczył w ŚDM-ach w Madrycie (2011) i Rio de Janeiro (2013). Jak je wspomina?
- Madryt to było moje pierwsze spotkanie z cyklu Światowych Dni Młodzieży. Wyjazd bardziej spontaniczny niż planowany. Grupą czteroosobową (wliczając naszego księdza kierownika) wybraliśmy się na przygodę, o której wtedy jeszcze nic nie wiedzieliśmy - rozpoczyna opowieść 23-latek.
Pierwsze wrażenie po przylocie? Gorąco jak w piekarniku. Miasto piękne, ludzie życzliwi choć bardzo leniwi i to, co najpiękniejsze czyli miliony młodzieży z różnych zakątków świata połączonych w Chrystusie.
- Mimo jakiś barier językowych czy kulturowych każdy traktował drugiego człowieka jak brata. Zdjęcia, przytulanie, wielka radość. Podczas spotkania wszystko było wspaniale wyśrodkowane. Ustalono czas na zabawę i radość płynącą ze spotkania drugiego człowieka jak i czas wyciszenia i rozmowy z Bogiem - wspomina Patryk.
Dla niego po tym wyjeździe powiedzenie "życie jak w Madrycie" jest jak najbardziej poprawne, bo doświadczył je na własnej skórze.
Jak pewnie stwierdza, właśnie dlatego jeździ na te spotkania. Żeby zobaczyć Boga w drugim człowieku, poznać kulturę naszych braci chrześcijan z różnych zakątków świata.
Nieco inny klimat zastał w 2013 roku w Rio De Janeiro, gdzie czasami musiał sobie dać radę ze spartańskimi warunkami. - Brazylijczycy to naród do rany przyłóż. I właśnie w takich chwilach trudnych i wymagających widziałem wyraźnie rękę Boga - opisuje student Automatyki i Robotyki.
Chętnie dzieli się historią, która staje się potwierdzeniem jego słów.
- Pewnego dnia na ŚDM-ach w Rio odprowadzałem ze znajomym do noclegowni nasze koleżanki Brazylijki. Zapoznane podczas Dni w Diecezjach w Belo Horizonte. Doszliśmy do wniosku, że damy radę spokojnie wrócić - wspomina 23-latek.
Było około godz. 21. Autobusy jeżdżą w tamtym rejonie świata bez rozkładu, w wiadomych tylko dla tubylców porach, więc młodzi Polacy zdecydowali się na transport taksówką. Znali adres swojego noclegu.
- Wsiadłem z przodu i moim łamanym portugalskim spytałem kierowcę: Santa alexandria uno uno dos dos (1122) etiendo? „Etiendo” - odpowiedział i pojechaliśmy. Po jakimś czasie okolica wydała mi się nieznajoma. Fawele po drugiej stronie i ogólnie nieciekawy klimat - opowiada Patryk.
W końcu dojechali na docelową ulicę, ale numery się nie zgadzały Taksówkarz zaczął się denerwować. - A jak, jak mantrę, powtarzałem mu numer domu. Wpadliśmy na pomysł, żeby zadzwonić na numery alarmowe na naszych identyfikatorach. Niestety, ani na moim ani na Miłosza telefonie nie mieliśmy wykupionego roamingu... - mówi student.
Po chwili ujrzał za rogiem policję. Poprosił kierowcę, żeby się zatrzymał. Z funkcjonariuszem jednak nie mógł się porozumieć. Po drodze spotkali też drugi radiowóz. przejeżdżając przez dość niebezpieczne okolice.
- Gdy usiłowałem nawiązać jakikolwiek kontakt z funkcjonariuszem otrzymywałem tylko odpowiedz: „Bla bla bla, no etiendo, bla bla bla”. Załamany wróciłem do taksówki, a kierowca rozpoczął dalszą podróż w nieznane - wspomina dziś już spokojnie P. Czerwiński.
Niedługo później zauważył wolontariuszkę. Szybko wysiadł z auta. Ulga. Mówiła po angielsku. Wyciągnęła swój telefon i wybrała numery alarmowe. Okazało się, że żaden nie działał.
- Załamałem się. Wtedy mnie olśniło! „Patryk na ręce masz adres do totalnie awaryjnego miejsca!” - pomyślałem. Trafiliśmy do biura rzeczy znalezionych na plaży Ipanema. Poczułem. jakby to było biuro ludzi znalezionych (śmiech) - wspomina.
Naprzeciw zagubionym i przestraszonym Polakom wyszedł wielki ksiądz portugalski. Gdy opowiedzieli mu swoją historię, poprosił o adres i kazał innemu wolontariuszowi znaleźć go w internecie. Potem dał im pieniądze na taksówkę, bo po dwugodzinnej podróży po Rio byli finansowo "spłukani".
- Na odchodne z wielki uśmiechem rzucił, że liczy, iż miło go ugościmy na kolejnych Światowych Dniach Młodzieży. A jeszcze wtedy nikt oficjalnie nie wiedział, że będą miały miejsce w Krakowie! Uściskał nas mocno i pobłogosławił. Podróż zawierzyłem Panu Bogu. Około 1 w nocy trafiliśmy na miejsce. Myślę, że w Rio spotkaliśmy swojego portugalskiego Anioła Stróża - puentuje Patryk Czerwiński.
Czy się zniechęcił? Wręcz przeciwnie. Na końcu rozmowy odparł: - No cóż, do zobaczenia w Krakowie!
Patryk z poznanymi w Rio koleżankami z Libanu Archiwum Patryka Czerwińskiego