Jacek Zapotoczny wciąż biegnie do Fatimy. - Zdarzały się takie dni, że krzyczałem na bezludziu do siebie na wzgórzach, gdy te szczyty się ciągnęły w nieskończoność. Byłem zły, bo już nie miałem siły ciągnąć tego wózka - mówi prosto z trasy.
Jacek Zapotoczny przeżywa pielgrzymkę życia. Biegnie z Oławy do Fatimy. Dziś opowiada o swoich kryzysach i trudnych chwilach.
26-latek przyznaje, że wyzwanie, którego się podjął, kosztuje go wiele wysiłku i trudu. Na początku przeżywał takie momenty, że nie chciał spoglądać na mapę, bo przerażała go odległość do portugalskiej Fatimy, którą musi przebyć. - Dlatego codziennie wyznaczam sobie cele pośrednie. Ustalam, gdzie mam dotrzeć dzisiaj. Nie skupiam się na Fatimie - mówi.
Oławianin jest obecnie mniej więcej w połowie drogi. W Szwajcarii. Kiedy wspomina pierwsze dziesiątki i setki kilometrów, od razu opowiada o rodzinie i swojej dziewczynie. - Widziałem, jak cierpi, bo się o mnie boi. Płakała i prosiła, żebym wrócił. To mnie załamywało. Moi bliscy odwiedzili mnie niedaleko Pragi. Kiedy odjeżdżali, serce mi pękało, chciałem wrócić, miałem dość - kwituje Jacek.
Mężczyzna nie poddał się, choć trudne chwile przychodziły regularnie. - Zdarzały się takie dni, że krzyczałem do siebie na wzgórzach, gdy szczyty ciągnęły się w nieskończoność. Byłem zły, poirytowany, wydzierałem się na bezludziu do siebie, bo już nie miałem siły ciągnąć tego wózka. Powtarzałem sobie wtedy, że muszę iść spać. Jutro będzie nowy dzień - tłumaczy pielgrzym.
Jak przyznaje, dużo czasu poświęca na modlitwę. Kładzie nacisk na sferę duchową. Rozmowa z Bogiem dodaje mu sił. Mobilizują go także telefony do rodziny i przyjaciół. Obecnie zmieniło się także nastawienie jego ukochanej, która daje biegaczowi dużo wsparcia. Jest dumna. Tęskni, ale cieszy się bardzo, że Jacek się nie poddaje. - Miałem za sobą takie chwile w Niemczech, że 3 dni przebywałem na odludziu. Nie widziałem człowieka. Biegłem przez pola, drogi rolne. Bez wody do picia. Pamiętam moment, że stanąłem i po prostu z bezradności chciałem się rozpłakać - wspomina Jacek Zapotoczny.
Lekarstwem na kryzys była modlitwa. Mężczyzna chwytał wtedy różaniec. Nie odpuszczał. Wiedział, że Bóg jest przy nim. Przetrwał. - Następnego dnia spotkali mnie Polacy. Wzięli mnie do domu. Wykąpałem się, przenocowałem, nakarmili mnie i dostałem od nich jeszcze torbę jedzenia. W końcu wyglądałem jak człowiek, bo zdarzało się, że nie miałem jak się umyć przez 3 dni. Ani człowieka w pobliżu, ani rzeki - relacjonuje z trasy.
Jego zdaniem, najtrudniejsze momenty pod względem psychiki ma już sobą. Im jest dalej od domu, tym więcej kilometrów pragnie przebiec. Wie jednak, że musi zachować zimną głowę. Organizm jest wykończony i każda przesada może się dla niego źle skończyć. - Modlę się codziennie. Przed spaniem dziękuję za to, co minionego dnia dał mi Bóg, a naprawdę mam za co. Teraz to doceniam. Najczęściej modlę się Różańcem. Ale rozmawiam też z Bogiem spontanicznie. W myślach - opisuje Jacek.
Niedawno zdecydował, że najważniejszym przystankiem w drodze do Fatimy będzie... Lourdes. - Mam świadomość, że nadrobię sporo kilometrów, ale pragnę się tam dostać. Odpocząć kilka dni i jeśli Bóg da, dalej ruszyć w drogę. Czuję, że wylałem dziesiątki litrów potu, straciłem mnóstwo sił, i fizycznych, i psychicznych, ale nie myślę o rezygnacji w żadnym wypadku - kwituje oławianin i prosi o modlitwę wszystkich czytelników "Gościa Niedzielnego".