Pielgrzymka to coś, co człowieka potrafi… zmiażdżyć. A potem "w niebo wziąć".
Minęło już kilka dni od dotarcia wrocławian na jasnogórski szczyt, ale serca pielgrzymów chyba wciąż tam tkwią – zwłaszcza, że niektórzy niestety, wstyd przyznać, potykają się wciąż o nie całkiem rozpakowany plecak i… pamiętają, że pierwotnie 15 sierpnia był TYM dniem, dla którego wędrowało się do jasnogórskiej ikony.
Po co właściwie było tam iść? Czy „polowa” Brama Miłosierdzia w Oleśnie była lepsza od naszych miejscowych, a Godzinki na błotnistej drodze o poranku przewyższają te śpiewane w „cywilizowanych” warunkach? Czy kazań i konferencji „Orzecha” czy o. bp. Jacka nie słucha się lepiej, gdy obok nie pochrapuje zmęczony pielgrzym, a obolałe łydki nie dają się tak we znaki? Czy naprawdę pomaga w modlitwie mokry namiot – w którym, o zgrozo, chodzą o zimnym poranku jakieś szczypawki, czy ułatwiają skupienie przepocone ubrania, kabelki domagające się noszenia, arcybrudne nogi i rozgniecione pomidory?
Tak by się chciało, żeby wszystko po drodze szło gładko i miło, po mojej myśli i według mojego planu, w idealnych proporcjach ciszy i pięknej muzyki, z kazaniami w sam raz długimi, drogami o świcie nasłonecznionymi i ocienionymi od około 11.00, z kabiną prysznicową dostępną za co drugim zakrętem, perfumowanymi TOI TOI-ami i melexem z kawą, jadącym za każdą grupą… Na pewno bez komarów, ze słodkimi malinami przy drodze i ptakami, które śpiewają rankiem – ale dopiero wtedy, gdy przychodzi pora pobudki.
Byłby to po prostu „raj w drodze”. Zorganizowany i przewidywalny.
Tyle, że prawdziwa pielgrzymka to nie „niebo na naszą miarę”. Zanim zachwyci, najpierw zmiażdży, zmoczy, ubłoci, zdenerwuje i zezłości, spali słońcem i pokłuje pokrzywami. I dopiero wtedy przychodzi „wniebowzięcie”. Zwykle inne niż się myślało. Piękniejsze.