Na słynny list biskupów polskich do niemieckich "odpisano" setkami innych listów, paczek, wizyt. Twórcza odpowiedź trwa do dziś. Pisana także z poleceniem "prześlij dalej" - na Wschód. Dortmundzko-wrocławsko-lwowska przyjaźń pod znakiem św. Jadwigi ma się dobrze.
Orędzie z 1965 r. ze słowami „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, nie zabrzmiało jedynie w obrębie episkopatów, dysput przedstawicieli władz czy historyków.
We Wrocławiu, Dortmundzie, a ostatnio także Lwowie ludzie wciąż twórczo odpowiadają na zainicjowane przez kard. Bolesława Kominka pismo.
Z własnym prezydentem
– Dortmundzko-Wrocławska Fundacja im. św. Jadwigi [od września 2015 r. Dortmundzko-Wrocławsko-Lwowska] to owoc całkowicie oddolnych działań – mówi Monika Kordylewska, członkini Rady Fundacji ze strony polskiej, koordynatorka wielu fundacyjnych projektów.
– Wszystko zaczęło się od słynnego listu. Grupa niemieckich chrześcijan stwierdziła, że odpowiedź, z jaką się spotkał, jest zbyt słaba. Chcieli czegoś więcej. W 1966 r. utworzyli w Dortmundzie „Bensberger Kreis” i zaczęli szukać kontaktów po polskiej stronie, głównie wśród członków Klubów Inteligencji Katolickiej – dodaje.
Wrocław nie był jedynym celem ich wizyt, ale właśnie tu udało się nawiązać szczególnie trwałe kontakty. Bardzo ważną rolę na tym etapie odegrało małżeństwo Hecktów. – Pierwsze wizyty, odwiedziny, odbywały się w latach 70., w bardzo trudnych warunkach. Niemcom deptały po piętach służby bezpieczeństwa, zdarzały się szykany, włamania do samochodu. Nieformalne seminaria organizowano w domach, często przy wielkim garze bigosu. Gościom w ramach „atrakcji turystycznych” pokazywano, jak wyglądają PRL-owskie sklepy, z octem w roli głównej. Kiedy Polacy zaczęli jeździć do Niemiec, uczyli się z kolei, jak funkcjonuje społeczeństwo obywatelskie.
Fundacja formalnie została powołana do istnienia w 1991 r. – Nie wszyscy wiedzą, że mamy… prezydenta. Jest nim w dodatku biskup, obecnie bp Andrzej Siemieniewski. W przeszłości funkcję tę pełnił także śp. bp Józef Pazdur – tłumaczy Monika. Jej przygoda z fundacją zaczęła się od prowadzenia w parafii pw. Świętej Rodziny świetlicy, która otrzymywała z fundacji wsparcie. Została przez proboszcza wysłana na jedno z fundacyjnych seminariów, potem zaangażowana do tworzenia biuletynu. Z czasem „wsiąkła po uszy”.
Siostrzane parafie
– Od początku w tych kontaktach obecny był motyw pojednania, zmierzenia się z uprzedzeniami, trudną historią. Od zawsze rodzące się więzi miały charakter ekumeniczny. I w Polsce i w Niemczech włączyli się w nie katolicy i ewangelicy – mówi Tadeusz Lewandowski, pracownik Politechniki Wrocławskiej, przewodniczący prezydium fundacji ze strony polskiej. Przed laty został poproszony przez proboszcza św. Anny na wrocławskim Oporowie o reprezentowanie tej parafii w fundacyjnych kontaktach. Pozostał im wierny do dziś.
Kiedy w latach 80. w Polsce nastał dramatyczny kryzys, wrocławianie mieli już w Dortmundzie wypróbowanych przyjaciół, gotowych pomóc, materialnie i duchowo. Ta druga forma wsparcia wyraziła się choćby w głodówce, jaką podczas stanu wojennego prowadziła grupa osób w głównym kościele Dortmundu, na znak solidarności z Polakami. Pomoc materialna rozwijała się coraz bardziej. – Z czasem powstały tzw. partnerstwa. Skojarzono ze sobą konkretne parafie, polską z niemiecką. Chodziło o to, by w kontaktach uniknąć anonimowości, by ludzie mieli szansę się poznać. To wszystko zaowocowało międzyparafialnymi spotkaniami – tłumaczy T. Lewandowski.
Narodził się piękny zwyczaj, związany z Wielkanocą. Dortmundzkie wspólnoty przekazywały wrocławskim paschały – znak zmartwychwstania, światłości. Z czasem gromadzono na rzecz polskich przyjaciół także pieniądze, za które kupowano np. odżywki dla dzieci. Przez wiele lat dzięki funduszom przekazywanym Komitetom Charytatywnym w parafiach, zapewniano obiady w szkołach uboższym dzieciom. – Niemcy, przygotowując paczki, często zostawiali swój adres. Proboszczowie, np. śp. ks. Pikul z parafii pw. św. Rodziny, organizowali wręcz biura tłumaczeń, by Polacy mogli przekazać swoje podziękowania – wspomina pani Monika. – Znam osoby, które korespondowały ze sobą kilkadziesiąt lat zanim się zobaczyły po raz pierwszy w życiu.