Już 17 października, w poniedziałek, premiera najnowszej płyty ks. Bartłomieja Kota "Wrocławskie spacery". O tym, czego możemy spodziewać się po nowym krążku i w jakie niezwykłe miejsca Wrocławia zajrzymy, opowiada sam autor.
Maciej Rajfur: Co nam sugeruje nazwa płyty? Jest, trzeba przyznać, trochę tajemnicza, a jednocześnie zawiera prosty przekaz.
Ks. Bartłomiej Kot: Czasem sam się na tym łapie, że przechodząc przez miasto, nucę swoją piosenkę opowiadającą o tym miejscu. Płyta jest stworzona w tempie spacerowym. Fajnie się sprawdza w słuchawkach, kiedy chodząc po Wrocławiu, można obserwować te wszystkie zaułki, które opisałem muzycznie. Zajrzeć do kawiarni czy do knajpki.
Czy spotkamy na nagraniu jakieś konkretne punkty z mapy Wrocławia?
Tak, już w pierwszej piosence, która jest zbiorem widokówek z kilkunastu miejsc. Mijamy pomnik Fredry, później ten pod Arkadami, witamy się z krasnalem na ul. Więziennej, zatrzymujemy się w ogrodzie przy Szewskiej, pojawia się Hala Stulecia, wspomnienie o Poltegorze. Na płycie można też znaleźć pl. Solny, Nadodrze, Halę Targową, most Uniwersytecki, Rynek, Ostrów Tumski, Odrę. Jest tego mnóstwo. Raczej okolice centrum.
A najbliższe sercu autora miejsce?
Zdecydowanie końcowy punkt z drugiego utworu „Spacer po Szewskiej”, czyli kościół pw. św. Macieja i duszpasterstwo „Maciejówka”. To piosenka inspirowana zdaniem z „Kartoteki" Tadeusza Różewicza: „Tak długo wędrowałem, aż w końcu doszedłem do siebie”. Więc ja jakoś doszedłem do siebie w tym miejscu.
Opowiada Ksiądz o tym, jakby Ksiądz był rodowitym wrocławianinem, a tak nie jest.
To prawda. Ale mieszkam tu od kilkunastu lat z przerwami. Przyjechałem na studia w 2000 roku na Akademię Muzyczną. Pierwsza przerwa wypadła na pierwszym roku seminarium w Henrykowie, a potem 4 lata w parafii w Oleśnicy.
Czy ciągle odkrywa Ksiądz coś nowego we Wrocławiu? Jakąś inną stronę miasta, inną formę?
Oczywiście. Po pierwsze, Wrocław to bardzo dynamiczne miasto. Nie było mnie przez dwa tygodnie, wracam i widzę od razu, że miasto już jest inne. Naprawdę jest co odkrywać. Coś jest zbudowane, coś odnowione, inaczej oświetlone. Pamiętam, że na początku, gdy tu mieszkałem, Wyspa Słodowa nie należała do ciekawych miejsc, a teraz pierwszy słoneczny dzień czy pogodny wieczór to obowiązkowy spacer po tym miejscu. W pewien marcowy pogodny wtorek, bez żadnego powodu, znalazło się tam ok. 5 tys. osób, co świadczy o pięknie wyspy. A takich miejsc jest jeszcze mnóstwo. Teraz odkrywam Nadodrze, gdzie od 2 lat mieszkam. Nowe galeryjki, kawiarenki…
A po drugie?
Chodzi o tworzenie folkloru wrocławskiego. Jesteśmy jednak potomkami ludzi wyrwanych z korzeniami z różnych miejsc Polski i tu osiedlonych. Będąc w Białym Dunajcu pod Tatrami, patrzyłem z zazdrością na mieszkańców, którzy z dziada pradziada przekazują sobie swoją kulturę. We Wrocławiu tego nie ma. Mieszają się w nim różne przywożone ze sobą kultury. I można biadolić albo zacząć coś budować. Dlatego powstała ta płyta, żeby opowiadać o tym mieście, pokazywać, jak widzimy ten kawałek naszego miejsca na ziemi, który przekażemy następnym pokoleniom.
Czyli Wrocław mimo mieszanki historycznej można nazwać miastem z duszą?
Mówiąc ostatnim utworem z płyty - to miasto snów. Próbowałem się wczuć w mojego dziadka, który mieszkał pod Lwowem i mając kilkanaście lat, marzył o wielkim mieście, o Lwowie. I ja, mieszkając pod Wrocławiem, marzyłem o nim, o mieście, w którym spełniają się marzenia.
Jakie były początki „Wrocławskich spacerów”?
Już od pierwszych dni na Akademii Muzycznej zafascynowałem się tym miastem. Sposobem mojego wyrażania się jest piosenka. Muszę to powiedzieć: jestem songwritherem, czyli po polsku… piosenkorobem lub pisarzem piosenek (śmiech). Tworzę utwory o rzeczach, które są dla mnie ważne. Pierwsze powstały już kilkanaście lat temu w czasie studenckim. Nie zostały stworzone specjalnie na płytę. Były i są nadal pisane z potrzeby serca, trochę tak, jakby się Wrocław domagał tego ode mnie. Wrocławskie spacery stworzył więc człowiek zafascynowany stolicą Dolnego Śląska.
A jak opisałby Ksiądz najnowszy krążek pod względem gatunku?
Bardzo różnorodny, co jest jednocześnie jest plusem i minusem. Plusem, bo płyta staje się po prostu ciekawsza, ale przy tym odbiega od albumowego myślenia o niej od strony muzycznej. Wszystko spina samo miasto Wrocław i muzycy, którzy ze mną grają, m.in. Łukasz Matuszyk, producent i aranżer tego wydania, czy znany saksofonista Piotr Baron, który zostawił na krążku swój wyraźny rys i bardzo mocno się przyczynił do tego, żeby płyta w ogóle powstała. Gatunkowo więc określiłbym swój najnowszy krążek jako muzykę klubową, która dobrze się sprawdza na koncertach na małych przestrzeniach. Pojawiają się przy tym elementy flamenco, poezji śpiewanej, trochę muzyki tanecznej i lekkiego jazzu.