23 października obchodzimy Niedzielę Misyjną i rozpoczynamy Tydzień Misyjny. Czy to coś dla Polski odległego? Nic bardziej mylnego. Tomasz Fronk, miliczanin, opowiada o swoich wyjazdach do Gruzji i na Białoruś.
Już po raz 90. Kościół katolicki obchodzi Światowy Dzień Misyjny. W tym roku pod hasłem: "Ochrzczony to znaczy posłany".
Światowa Niedziela Misyjna ma zwrócić uwagę wszystkich katolików na to, że Kościół jest wspólnotą światową – mówi dokument Papieskich Dzieł Misyjnych (PDM). Wspólnotą, która się powiększa, przede wszystkim w krajach Afryki, Azji, Ameryki Łacińskiej i Oceanii, gdzie Kościół rozwija się najdynamiczniej.
To jednak nie znaczy, że dla nas tutaj, w Polsce, w archidiecezji wrocławskiej, to coś odległego, niewiele znaczącego. Stereotyp młodzieży, która zamknęła swój świat w ekranie laptopa lub smartfona, bywa przesadzony. Wokół nas żyją ludzie, dla których nie ma granic. To młodzi misjonarze z Wolontariatu Misyjnego "Salvator", związanego z księżmi salwatorianami. Poznajcie ich.
Tomasz Fronk swój pierwszy wyjazd misyjny zaliczył w Gruzji, a dokładniej w stolicy - Tbilisi, w lipcu 2015 roku. Tam pracował w ośrodku dziennego pobytu dla osób z niepełnosprawnością ojców kamilianów. Od godz. 8 do 16 organizował... tańce, gry i zabawy dla niepełnosprawnych. Oprócz tego pielęgnował ich, karmił, pomagał im w higienie, przy toalecie.
W ośrodku przebywali ludzie niepełnosprawni fizycznie, ale i upośledzeni umysłowo. Nie była to więc łatwa praca. Tomasz pomagał także w ogrodzie - podlewał, grabił liście, zbierał jabłka. Raz w tygodniu jeździł do sióstr misjonarek miłości i tam pracował w ośrodku dla bezdomnych kobiet. Sprzątał, prał, organizował zajęcia ruchowe. - Także raz w tygodniu jeździłem do obozu dla uchodźców z Osetii, gdzie przeprowadzałem gry, zabawy i animacje dla dzieci uchodźców. I jeszcze pomagałem w opiece nad ubogimi i chorymi mężczyznami w prywatnych domach - mówi T. Fronk.
Z tą ostatnią posługą wiąże się bardzo wyraziste wspomnienie. - Gdy wybrałem się tam pierwszy raz, bałem się. Nigdy tego nie robiłem, miałem wielkie obawy, dlaczego ja. Kiedy doszło do mycia mężczyzny, pomagałem pielęgniarzowi. Wtedy przypomniały mi się słowa św. Matki Teresy z Kalkuty: "Kiedy pochylasz się nad chorym, pochylasz się nad samym Chrystusem". W drodze powrotnej od tego człowieka w głowie miałem jedno: zostałem doświadczony przez Boga we wspaniały sposób. Byłem z tego dumny - wspomina 23-latek.
Przyznaje, że misyjna posługa w Gruzji była psychicznie wyczerpująca. - Przeżyłem tam kilka takich momentów, że musiałem się wypłakać, wykrzyczeć w odosobnieniu, żeby nie pokazywać tym ludziom, że jestem smutny i przybity. Przecież przyjechałem tam, by dać im jak najwięcej radości. To była moja misja - zaznacza.
Miliczanin wspomina, że Gruzini są bardzo otwartym narodem, a Polaków lubią szczególnie, ze względu na postać prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który udzielił ich narodowi bardzo ważnego wsparcia na arenie międzynarodowej przeciw rosyjskim dążeniom imperialnym. - Z drugiej strony dziwne było dla mnie to, że tam panuje jeszcze kult Stalina. Dla wielu z nich Stalin jest jak dla nas Piłsudski. Mijaliśmy muzeum Stalina, w sklepach widziałem gadżety z podobizną dyktatora... - wspomina T. Fronk.
Jego kolejną przygodą misyjną okazała się Białoruś. Już na etapie załatwiania wizy trzeba było być bardzo czujnym, by się nie zdradzić, że Tomasz jedzie prowadzić rekolekcje dla dzieci. Należało ukryć fakt, że jedzie ewangelizować, bo w najgorszym przypadku groził mu nawet dożywotni zakaz wjazdu na teren Białorusi.
- Na początku pobytu odbyliśmy 5-dniową pieszą pielgrzymkę do Bucławia, gdzie mieści się ważne dla Białorusinów sanktuarium maryjne, jak dla nas Jasna Góra - tłumaczy misjonarz. Pamięta, że po drodze spotykali bardzo otwartych i uprzejmych ludzi, którzy przyjmowali bez problemu pielgrzymów do swoich domów. - Byli bardzo biedni, a mimo to dzielili się z nami wszystkim, co posiadali. Dawali na stół wszystko, co mieli i przepraszali jeszcze, że tak mało - opowiada T. Fronk.
Ciekawym przypadkiem był pewien polski ksiądz, który od władz dostał pozwolenie na odprawianie Mszy w jednej parafii, więc nie mógł tego robić oficjalnie na pielgrzymce. Koncelebrował więc Eucharystię w ukryciu, np. w zakrystii albo za słupem.
- Za pielgrzymką jechała tajniacka policja. A w sanktuarium czułem się jak na lotnisku. Trzeba było wszystko wyłożyć. Policja sprawdzała, czy nikt nie ma przy sobie niebezpiecznych metalowych narzędzi. Przechodziłem przez specjalną bramkę. I tu nie chodzi o bezpieczeństwo tak bardzo, jak o pokazanie przez państwo, że ma władzę na Kościołem. Ma kontrolę nawet w takim miejscu - tłumaczy miliczanin.
Sam prowadził na Białorusi rekolekcje dla dzieci. Przychodzili nie tylko katolicy, ale także prawosławni z sąsiedniej parafii. - Mówiłem im o tym, że świętość jest dla zwykłych ludzi, bo wszyscy zostaliśmy do niej powołani - mówi młody misjonarz.